Kampania wyborcza kończy się nikłym sukcesem kobiet. W nowym parlamencie zasiądzie ich tylko 23%, czyli niewiele więcej niż w poprzedniej kadencji. Tegoroczne wybory, pokazały jednak możliwość mówienia innym językiem na temat udziału kobiet w polityce, który wychodzi poza patriarchalny język paprotek i aniołków, ale też nie lokuje dyskusji na temat roli kobiet w życiu publicznym w feministycznym narożniku. Daje to nadzieję na budowę lepszej przestrzeni do uczestnictwa kobiet w życiu publicznym w przyszłości - na równych prawach i w partnerskich warunkach. Choć, jak wiemy, nie jest to w Polsce najprostsze.
Tydzień przed wyborami uczestniczyłam w panelu p.t. “Koniec świata mężczyzn” w ramach Forum Nowych Idei organizowanym przez PKPP Lewiatan w Sopocie. Do dyskusji zostały zaproszone znakomite prelegentki, kobiety reprezentujące światowy biznes, politykę i akademię i działające w swoich obszarach na rzecz konkretnych globalnych rozwiązań mających na celu walkę ze ‘szklanym sufitem’ ; stworzenie parytetu w radach nadzorczych czy pracę nad legislacją, która nie ‘wypluwałaby’ kobiet z rynku pracy z powodu ciąży i macierzyństwa. Dwie obserwacje, które wyniosłam z tej dyskusji były szokujące - po pierwsze “wkład” polskiej strony w rozwój panelu, a po drugie reakcja ‘panów prezesów’ siedzących na sali. W panelu zasiadała bowiem również profesor Magdalena Środa a prowadziła go Kinga Rusin. I obydwie te panie zaprezentowały swoistą klasykę polskiej dyskusji na temat udziału kobiet w życiu publicznym. Rusin zaczęła rozmowę w sposób który, choć zapewne wydawało się się jej, że demaskuje stereotypy, umacniał je w najlepszy sposób z możliwych. Zapytała więc na starcie penalistki o ilość posiadanych dzieci i o to jak łączą role matek z karierami zawodowymi. Cóż, szkoda wielka, że prezes Orlenu nie rozpoczął tym pytaniem panelu u kryzysie ekonomicznym na świecie. Następnie Rusin zapytała pana profesora Izdebskiego o to, dlaczego na nią patrzy (po co?). On jej odparł zalotnie, że “ja lubię na panią patrzeć” i już było jak w domu. Ku wyraźnemu zaskoczeniu pań zagranicznych dyskusja została sprowadzona na właściwe jej w Polsce miejsce - rozmowy o pięknych paprotkach, które jeszcze do tego, czasem zarabiają pieniądze a nawet występują w Gali na okładce. W sukurs przyszła jednak niezastąpiona Środa, która wystąpiła w pełnej zbroi zideologizowanych argumentów o reprodukcji tradycyjnych wzorów kobiecych i męskiej dominacji i w ten sposób domknęła pewien zrytualizowany standard rozmowy o równouprawnieniu. Zgadzam się ze Środą w stu procentach i tak jak ona nie boję się określenia siebie mianem ‘feministka’, uznanego zresztą w Polsce przez większość kobiet i mężczyzn za coś z pogranicza ospy i obłędu. Ale wiem, że feministyczno - akademicka retoryka, w połączeniu z zawziętością i gniewem, z jakim Środa wypowiada swoje argumenty, lokuje ją na obrzeżach dyskusji, które łatwo można zignorować jako radykalny głos mniejszości. Nawet, jeśli wypowiada ona argumenty większości. W tej sytuacji obecni na sali panowie mogli już z łatwością wyjść, jak zrobiło to trzech panów przede mną tuż po wypowiedzi Środy, ziewać lub, w przypadku jednego pana, zasnąć. Klasyka.
Piszę o tym dlatego, że tegoroczna kampania stworzyła szansę wyjścia poza tę klasykę i do zainicjowania rozmowy o udziale kobiet w życiu publicznym w konkretny sposób (kwoty) i nowym językiem. Wiele już powiedziano na temat zapisu o konieczności gwarancji przynajmniej 35% miejsc każdej z płci na listach wyborczych. I być może tak jest tak, jak mówi prof. Markowski, że w tym roku kwoty nie zmieniły wiele (albo nic) w realnym zwiększeniu udziału kobiet w parlamencie. Ale z czasem, może już w następnych wyborach, kobiety zajmą lepsze niż ‘damskie’ (określenie prezesa Kaczyńskiego) miejsca na listach, bo zamiast walczyć ‘ze szklanym sufitem’, mogą teraz swobodnie pracować na rzecz swoich pozycji w partiach politycznych. Kwoty stwarzają więc szansę odgrywania większej roli w przyszłym i każdym następnym parlamencie - jeśli kobiety będą chciały z tego skorzystać. W tym sensie zapis o kwotach ‘normalizuje’ dyskusję o udziale kobiet w polityce. Z marginesu, temat ten staje się ‘mainstreamem’.
W tegorocznej kampanii po raz pierwszy pojawił się też temat nie tylko kandydowania kobiet, ale i udziału kobiet w głosowaniu. Okazuje się bowiem, że kobiety stosunkowo rzadziej niż mężczyźni pojawiają się przy urnach (5 - 10%) i w wielu przypadkach głosują dokładnie tak, jak powie im mąż. Kampania frekwencyjna, realizowana przez szereg organizacji pozarządowych pod szyldem koalicji “Masz Głos Masz Wybór” starała się zachęcać kobiety do udziału w wyborach odwołując się do ich kompetencji. Akcja frekwencyjna, w swoich przekazach starała się pójść pod prąd stereotypowemu pozycjonowaniu kobiety w dyskursie medialnym w Polsce - albo zmęczonej “matki - Polki” albo obiektu seksualnych fantazji. Kampania pokazywała raczej umiejętności kobiet - talenty organizacyjne, zdolność do radzenia sobie w ciężkich sytuacjach czy wielozadaniowość - cechy, które potrzebne są również w polityce. Rozmawiałam z kobietami w wielu miastach Polski podczas przygotowywania kampanii na jej temat- panie oddychały z ulgą. Wreszcie ktoś przemówił do nich jak do dorosłych i ‘osobnych osób’ - nie matek, nie żon, nie aniołków Kaczyńskiego, ale “Polek, które potrafią’ - przywołując tu jedno z haseł kampanii.
Jedna kampania wyborcza wiosny nie czyni. Nie staliśmy się z dnia na dzień mniej patriarchalnym społeczeństwem ani kobiety w Polsce nie przestały być dyskryminowane. Ostatnie miesiące stworzyły jednak solidne podstawy do odejścia z krainy ‘całuję rączki pięknej pani’ do budowy społeczeństwa opartego na bardziej partnerskich relacjach płci.