Wednesday, 28 December 2011

Spędziłam Święta z jemeńską księżniczką

Tegoroczne Święta spędziliśmy w Krakowie wraz z rodziną oraz moją brytyjsko - jemeńską przyjaciółką. Rzecz jasna zaanonsowaliśmy naszej rodzinie, że przyjedzie Ala, ale nikt nie przypuszczał, że przyjedzie Aalaa, która nie tylko nie ma kota, ale też nigdy nie jadła karpia pod żadną postacią. A już tym bardziej nie „in the gelly”.

Całe święta, oprócz tego, że były niezwykle miłe i ciepłe, uświadomiły nam, że jeśli tak spojrzeć „z zewnątrz” to nasze polskie wigilijno - świąteczne tradycje są radykalnie „inne”, a wigilijne smaki z łatwością powodują zawał kubków smakowych u prawdopodobnie każdego, kto nie był od lat niemowlęcych faszerowany karpiem oraz nie uznaje, że burak na ciepło to coś oczywistego. Po tych świętach już wiem, że zanim nakarmię muzułmankę kiełbasą z dzika warto jednak uświadomić sobie, że dzik to mąż świni więc jednak wieprzowina i warto jednak nie wyprowadzać Aalii z błędu po tym jak powie, że „ten indyk jest pyyyyszny”, co nieopatrznie uczyniłam starając się chyba żyć „w prawdzie” w te święta :-) Zaś zgromadzenie o północy w kościele Dominikanów zasługuje spokojnie na miano „the coolest things to do at Christmas” w rankingu Time Outa.

Opłatek. Czy ja mam to zjeść?

Aalaa uświadomiła nam, że ubieranie choinki to prawdziwie miła chwila, sama nigdy wcześniej tego nie robiła. Ja z kolei odwdzięczyłam się opowieścią o tym, że tak naprawdę to nie lubię tego robić odkąd rodzice nigdy nie pozwalali mi wieszać na choince ozdób, które pieczołowicie robiłam w przedszkolu. (Taka mała trauma, ale kocham moich rodziców, więc proszę nie martwcie się psychologowie). Już w domu u rodziców zaczęliśmy wigilię jak zwykle czytaniem z Łukasza o tym jak Józef z Marią, „która była brzemienna”, podróżowali do Betlejem, żeby dać się „spisać”. Przeczytałam też fragment z Koranu, który opowiada o cudownym poczęciu i narodzeniu Jezusa. Koran zresztą mówi całkiem dużo o Jezusie i Marii. Potem było łamanie się opłatkiem. „A co to?” - zapytała Aalaa. No i zaczęło się  - Paweł zasugerował, że to ciało Chrystusa, a ja, że to nie ciało Chrystusa, ale coś co symbolizuje chleb i dlatego dzielimy się tym składając sobie życzenia. Naszą dyskusję przerwała konkretem: „I to się je?” - zapytała rozbawiona. Potem już było łatwo, bo dzielenie się opłatkiem jest w końcu bardzo miłe i piękne. Wigilijny zwyczaj eksportowy.

„Jeszcze nigdy w życiu nie zjadłam siedmiu ryb na raz!”

 Przystąpiliśmy więc do śledzia. Były ich trzy rodzaje, karp w galarecie, do tego sałatka jarzynowa (ooo! Russian salad!) grzybki, chrzany, inne dyrdymałki, no .. i na szczęście łosoś, jedyny, który znajomo mrugnął do koleżanki). Tata zaserwował śliwowicę, ja przy określeniu „plum vodka” zapomniałam dodać, że ma ona 70% i to był pierwszy raz, kiedy Aalaa musiała pomyśleć, że chcemy ją zabić.

Burak na ciepło? Sorry guys ...

Ku naszemu zaskoczeniu Aalaa nie dała rady przebrnąć przez barszcz z uszkami. Inna sprawa, że barszcz moich rodziców, robiony na zakwasie jest pewnego rodzaju wyzwaniem dla każdego. Nawet uszka, nazwane przez nas na potrzeby familiaryzacji sytuacji „dim sum” nie pomogły w pokonaniu szoku, którym dla Aalii okazała się ciepła czerwona zupa. „Nigdy nie widziałam buraka na ciepło! Skąd Wy na to wpadliście? W Anglii jedyny znany burak pod słońcem to burak piklowany w sałatce a i z nim ostrożnie”. Najlepszym remedium na szoki smakowe okazał się łosoś, majonez oraz ugotowane ziemniaki, których całkiem pokaźne resztki trzmaliśmy w lodówce. Aalaa z wrodzonej ciekawości, ale też pewnie nie chcąc nas w niczym urazić dzielnie próbowała wszystkiego, ale po każdym posiłku każdego dnia świąt wracała do swojego standardu - robiła sobie kanapkę z łososiem z majonezem i przegryzając ziemniakiem wyjaśniała : ‚Muszę zneutralizować sobie te Wasze dziwne smaki”. Podobną rolę spełniały świąteczne ciastka zaolziańskie. „Mamy takie w Jemenie” - rozpromieniła się na widok rożków vanilkovych Aalaa. (??!!! :-)))

Prezent

Ten zwyczaj znany jest na całym świecie. Choć nie wszyscy dostają prezent tak piękny i politycznie niepoprawny jak jak ja od Aalii.

Pasterka i inne kościelne hity

Największym przeżyciem dla nas obu była zdecydowanie pasterka, na którą poszłyśmy do Dominikanów. Dla mnie to ważny punkt świąt w Krakowie i przyznam, że nie wiem czy kierują mną pobudki religijne czy jednak wyłazi ze mnie sentymentalne (kołtuńskie?) przywiązanie do tradycji, zapachu mirty, czaru obecności braci zakonnych i chęci poczucia się częścią wspólnoty, zaśpiewania „Bog się rodzi”, przekazania rodakom znaku pokoju etc itd. Dla niewtajemniczonych polecam wejście od krużganków, od tyłu, gdzie rozciąga się wspaniała perspektywa na ołtarz oraz uczestników tej  uroczystości. Obecność Aalii uświadomiła mi tym razem te wszystkie rzeczy ze wzmożoną intensywnością. Obydwie się wzruszyłyśmy bardzo, każda pewnie z innych względów i zostałyśmy do samego końca. „Are ALL these guys with hoodies priests? Some of them seem to be sooooo young. And good looking” - wzdychała. Allaa dzielnie wytrzymała jeszcze z nami na kazaniu Kłoczowskiego w pierwszy dzień świąt i na ślubie kościelnym w drugi. Normalnie jakbym była z misji ewangelizacyjnej. Chyba mam plusa u kadynała Dziwisza.

Obecność Aalii uświadomiła nam, że święta to jednak uczestnictwo w bardzo wyraźnym i odrębnym doświadczeniu kulturowym, z którego na co dzień i zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy. Które tak samo mocno wklucza jak i wyklucza. I nic dziwnego, że tak z nimi (mówię o sobie) czasem ciężko, bo to potężna dawka ładunków emocjonalnych i oczekiwań i ról, w które jednak mimowolnie wchodzimy (przynajmniej ja) i jednak je odgrywamy (to też o mnie), bo jednak gdzieś tam ich pragniemy (i to też). Dzięki Aalii dane nam było w tym roku na te nasze trudne czasem rytuały i kody spojrzeć trochę z zewnątrz i przeżyć to z humorem i trochę z dystansem do samych siebie i tego, co robimy. Taki bufor bezpieczeństwa, który pozwala w te świąteczne fatałaszki wejść z ochotą - trochę poluzować ten sztywny świat tradycji, trochę go przewietrzyć i dzięki temu pokochać na nowo - oczami drugiego człowieka. Aalu, wróć do nas na Wielkanoc!

Post Scriptum

Sms od Aalii ze Złotych Tarasów w drodze na Okęcie: „Zobaczyłam rodzinę arabską i jedna dziewczynka miała nawet chustę ORAZ dwie reklamy z czarnoskórymi ludźmi. To chyba nie Polska!”

Czyli jednak trochę zmieniamy się. Ufff.

Wednesday, 21 December 2011

The glorious year of the powerless?

‘The protester’ might have been elected ‘a person of the year’ by the Time magazine, but it’s a rather gloomy end to the hope of people’s power in which we believed at the wake of the 2011. I wish this year could be remembered as the year when humanity spoke up against the oppression and people’s voice became more powerful than the arms of the dictators. As it slowly comes to the end it’s hard not to feel slightly disillusioned. The only hope that still remains is that it will be remembered not as the year in which the realpolitik killed the grassroot idealism that spread out accross the world.

This year has brought amazing changes to the region that was ‘expected to’ behave and remain locked up and prone to any uncontrolled change of the game. Yet, despite the initial disbelieve about the scope of possible revolutions, the bottom - up people’s protests did spread out across the region and managed to bring down couple of most cruel dictators on the planet. From the streets of Sidi in Tunisia where Mohamed Bouazizi set himself on fire, to the voices on Tahrir Square screaming ‘down with Mubarak’ this year saw the greatest and the bravest resistance against the oppression in North Africa and Middle East and the most radical cry for political change.Yet, as the year comes to the end we hear more and more from the troubled cities of Homs and Homa in Syria, where the people are tortured daily in fight for their dignity. And when we see how the ‘people’s revolution’ in Egipt is being hijacked by military and the violence spreads on the streets of the Cairo its hard not to feel powerless and resigned. 

Meanwhile, not trying to draw any parallels in terms of cause or compare the level of bravery, the bitter - sweet 2011 saw people of the “rich” and “democratic” world standing up to the way in which the West is framed today: to the rising inequalities, to the current abuse of the capitalism, to the political institutions that no longer speak in their name. Most of these protests have been terribly misrepresented. The July “riots” in London ended up being framed as the ‘protest of spoiled kids wanting better TV sets‘. The Occupy movement has been defined as the ‘incoherent’ cry of the generation that will never have better life than their parents and fall into ‘brand Marks' having lost their chance to work 'like everybody else' and shut up. When I see how much the politicians, media and the elites have conveniently preferred to dismiss the protests and how much the bankers got away yet with their Christmas bouses once again and how much Merkel and Sarkozy remain the ‘survivors’ of Europe with their little steps policy  - it’s hard not feel powerless. And resigned.

Yet, there are few sparkles which clear my gloominess.

I believe that the events of 2011 - from Tahrir Square to Zucotti Park to even Blotny Square in Moscow show the emerging new power in the politics. And yes, I am talking about people’s power - unorganized, not institutionalized, grassroots wave of people courage, bravery and desire to change the world they inhibit. All these movements have certainly been very different - with different causes, different motivations and different stories. And yes, many of them have been ignited by the basic lack of means to live a dignified life and not necessarily by the cry for ‘western- like’ democracy. But all of them are united in the fact that they emerge from complete dispersion and operate beyond and across the existing institutions - of power, media and representation. It is not the organized opposition parties that that lead the Arab Spring revolts (like it happend in the late 80 ties in Eastern Europe). It is not the trade unions that speak for the protesters in the West. And it is not traditional media that represent their causes.
We see the rise of the new structures that are pushing slowly the emergence of new world order with new institutions and new actors that enter the world scene.
As much the old and traditional structures of power and privilege remain unshaken in the end of 2011, we see the rise of the new structures that are pushing slowly the emergence of new world order with new institutions and new actors that enter the world scene. With the rise of the spontaneous grassroots local and global activism we see the potential for a new institutional order - both in politics - though the waves of people bottom - up activism, and in society - though the massive rise of new media and new journalism that have been instrumental in giving the voice back to the people - helping them to get get together, get organized and to speak up. These new institutions have very loose structures and almost no hierarchy. Yes, they are vague, dispersed and perhaps still better in pointing failures and pulling down dictators that proposing new solutions for saving the euro. Its difficult to navigate them, but so it is to control them by traditional structures of power. Yes, they might not be tied together for good and forever. But they have amazing power to be flexible and to motivate thousands of people that need nothing to join in, put the pressure on the government and spread the message. And they have amazing power to represent the voices that had remained unheard and silenced cause they were not a good enough story for ‘big press’. These new institutions easily can operate within and across societies, ethnic groups and religions. They are based not on the structure of power and hierarchy, but on the model of openness and inclusivity and interdependence. Sharing is their new currency.
Sharing is their new currency.
So, while people’ s revolutions might be loosing at the end of the 2011 and the picture is gloomy for now it’s perhaps not the last word. Vaclav Havel, the great hero of the Eastern European revolutions and great Czech intellectual, who passed away on Sunday, was writing, back in the late 70- ties, in the essay called ‘The power of the powerless’ that any oppression works only as long as people are willing to live with the lie. When individuals dare to overcome the fear and speak - up and break breaking the rules of the game, the whole system based shakes. Havel was writing of the importance of the maintaing personal sense of freedom, dignity and responsibility that allow to resist oppression despite the overwhelming inhumanity. The events of these year give really new meaning to his words. 2011 has indeed been a year of the power of the powerless. And this is perhaps Havel’s greatest legacy and the hope for future.
2011 has indeed been a year of the power of the powerless. And this is perhaps Havel’s greatest legacy and the hope for future
Photo by: Kemal Yayali, (CC)

Thursday, 1 December 2011

The two mes that meet briefly on the London Bridge train

Every other week I go back to London to my other life. In this other life I do different things and my friends call me Dom. Or Wooden Toys. I have different debit cards for my other life, I use different phone number, read different newspapers and have my own favorites for breakfast. In fact, it almost feels like there are two ‘me’s’ living this weird parallel life.

(I have one husband though - just to preempt all the helpful comments!)

I am really curious about this moment when the transformation from one 'me' to the other 'me' happens. Wish it was like Alice in Wonderland entering the other side ...

But yesterday, like in any other week, I woke up at 4AM which does not quite sound like a fairy - tale. It’s this time of night that makes me feel like my life is actually the most miserable of all lives I could imagine. I feel sick, like every week, and the smell of the taxi doesn't help. By 5AM I reach the airport, where I head directly to duty free to buy a carton of marlboro red for my friend Marine (I don't do lights, she would scream otherwise). The London-Luton sign on the departures screen always makes me uneasy and at that point of the day I start daydreaming about actually going somewhere nice and hot. Nevertheless  I bravely jump into the always random looking pink aircraft.  A bleak thought crosses my mind around ‘I know these set of stewardesses’, and next thing I know is touching down in London. Which I utterly hate.

Ever since I moved to London (and subsequently moved out) I really disliked landing there. There is something really cold and unpleasant about arriving to London no matter which airport it is (well, not entirely true, London City has pretty spectacular approach, but this fancy experience dates back to my past corporate life so does the outdated frequent flyer card that I still use to avoid the queues ). Arriving in London I feel stressed, in a rush and out of place. Always unfamiliar no matter how familiar this journey is. I want back home.

Usually my morning travel from the airport entails taking a train that goes down to the London Bridge Station and than, after changing, further to New Cross. At this time of the day, the train is full of sleepy commuters that are fully immersed into their own worlds, trying to read their kindles, playing with their smartphones or starring at the undefined point of the train. And I stare at them trying to figure out if I am one of them. Or if I would like to be one of them. Or how I miss not being one of them. By that time I have already drunk the skinny latte from coffee nero which I got at the airport and I might have glimpsed through headlines about new cuts announcements made by George Osborne.

When I reach Farringdon (heart of Clerkenwell where we used to live) life in Warsaw already feels like a deep past. When the train enters the Blackfriars bridge and the amazing view of the City emerges to my left and Southbank to the right I always feel ...‘woooh’ - I can’t resist wanting all this to be mine again. Finally, there there is this last bit, when the train goes along the Southwark, very close to offices and houses that have been set in the old docks and magazines. I love watching the life that goes on inside. People sipping their morning coffees, starring at their monitors, talking on the phone and laughing, smoking cigarettes at the emergency exits. Signs of the yet another morning at work. Signs that life has been happening there with or without me. Only by looking at the Shard building that rises in front of my eyes as the train approach the London Bridge Station, I feel the passage of time. It rises taller every time I come.

And this weird transformation between the two ‘mes' must have be happening on this very train. This mixture of nostalgia and smile to my life there. Because, by the time I reach London Bridge, I feel completely ‘in place’. Back in my London skin. And than the sound of my mobile (UK one) takes me away from my dream- like journey. It’s Aallaa ringing to ask me if I think that turkey for the postponed Thanksgiving dinner should be 12 or 14th kilos.  Nice to be back.

I will miss my London life. And this other ‘me’.