Thursday 26 April 2012

Zohra introduces me to the art of modern dating

It's Friday evening and I'm back in London. My friend Zohra (name has been changed subject to my well - known discretion) greets me from her bed.

 'Hey dude. So I just ‘liked’ 132 guys. This is really the best strategy. So proud of myself'
 
'Huh? You did what?' - I am slightly confused although I kind of suspect where this is going.
 
'I told you! - exclaims Z. -  I am on the Guardian Soulmates!' 

Indeed she did. But after having spent a good part of last autumn listening to stories about speed - dating, I solemnly promised myself not to get involved unless I am really forced to. And to abstain from any comments. 


‘I've just lined - up two dates for the next week. Do you think I should do more? I am thinking 3 dates per week would be good, right?'  - asks Zohra.

I am forced to have a point of view earlier than I thought. Three dates a week? Seriously??? What do I know about life? I have been married for three years. In relationship for ages. Honestly ...

‘Listen, if you need your bed back this week ...' - I am trying to be helpful in my own way
‘You are a bitch!’ - Zohra exclaims  ‘Do you think he is hot?’ - she points towards her laptop.

 At this point of time I am encouraged to see around 12 photos of a guy in 12 different positions and locations. A quy and a sunset. A guy without a t - shirt. A guy with his friends. A sporty guy. Cooking guy. A guy smiling cheerfully. And a guy and a helicopter.

‘I really don’t know. I can’t say. I don't know him’ - I say with resignation. Zohra is really not pleased with my answer.
‘Of course you don’t know him!!! But is he hot???'
‘Eeeee. Is there any sort of description? So I can get to know him a little bit better.’
‘OMG, you are really boring. Here you go’.

Apparently, I am missing out a point. I am reading a description and than another one. And then another one. Everybody seems to be in the mode of ‘being interesting’. One guy even writes ‘I easily get bored with uninteresting people’. WTF? ‘Being interesting’ seems to be the new social currency. It seemed to have replaced ‘being rich’ in the demand hierarchy. Which means documentary film - making is high up, so are design and cooking - classes. All those interesting things. However, in - between the lines, the good old smell of money is smuggled in. In the section ‘irritates me’ somebody, poor thing, complains about being ‘ the slave of the mortgage’, another one struggles with finding the right colors to the flat ‘he just moved into’. But, on the surface, its all covered up in the ‘being interesting’ mantra. And being a casual ‘nice boy’ - that likes ‘cooking for friends’ and ‘occasional jumps to somewhere warmer’. Of course.

 ‘Zohra, this is depressing! This is so posed. It's like watching a really staged performace!’
 ‘Of course it is! It’s a game. You don’t understand anything’. - Zohra seems to be quite annoyed with me.
‘But look at this fucker’ - I am pointing towards her laptop - ‘and how he dislikes ‘uninteresting people’ ! How much more shallow can you be? - by now I am really alarmed.
 ‘Good God. You just don’t understand certain codes. I am sure it will also take off also in Poland! For now it all sounds culturally confusing to you’

 Right. So now I am being shown a place in the order. And I am culturally inadequate to grasp the complexities and the codes of the modern dating. I am sensing the tone of cultural superiority and I decide to shut up. By that time Zohra is already studying some new faces of boys.

 'I can’t decide if he’s disgusting- looking or ok - looking' - she hesitates - 'and I’m not asking you again' - she adds.
 'Can't say anyway. Haven't seen his shoes'.
'Shoes? What are you talking about?-  Zohra has given up on me - 'You are useless!'

I am useless. No clue about modern dating. And it sounds like I am missing out a lot. Or not.

Thursday 19 April 2012

Czytając expose Mazowieckiego dwadzieścia lat później

Dwudziestego czwartego sierpnia 1989 roku Tadeusz Mazowiecki, pierwszy premier niekomunistycznej Polski, wygłosił expose wizjonerskie. Wracając dziś do tamtego tekstu - tak świeżego, tak przewidującego i tak politycznie nowoczesnego, trudno uwierzyć, że istniał wtedy jeszcze Układ Warszawski, że istniała Żelazna Kurtyna, wojska Związku Radzieckiego stacjonowały nad Wisłą a on sam całe swoje życie spędził w komunistycznej Polsce. Szkoda, że to, co pozostało w zbiorowej pamięci z expose pierwszego premiera, to słowa o grubej kresce - element owszem ważny w sensie odcięcia się od bagażu działań poprzedników, ale mniej znaczący w kontekście nowatorskiej wizji, jaką premier wówczas roztaczał.

Po pierwsze - premier wyznaczał jasny i przejrzysty kierunek. Skąd Mazowiecki wiedział co i jak ma zrobić? "Trzeba przywrócić w Polsce mechanizmy normalnego życia politycznego (...) Zasadę walki musi zastąpić zasada partnerstwa" - rozpoczynał. I od razu, niesamowicie precyzyjnie przedstawiał wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać to normalne życie polityczne w kraju. Mazowiecki mówił o potrzebie pluralizmu w polityce, ale również w mediach, o potrzebie wartości, ale również neutralności światopoglądowej państwa, o roli Kościoła - jako ważnego, ale stojącego z boku ‘stabilizującego’ partnera. Twórcy tamtego rządu nie mieli przecież wzorów do naśladowania - standardy ‘normalności’ musieli wyobrazić i wypracować sobie sami, a całe życie spędzili ‘w socjalistycznym eksperymencie’. Jasne - istniały kraje Europy Zachodniej - ale w expose brak śladów mówiących o prostym kopiowaniu modelu zachodniego. Owszem, w słowach Mazowieckiego, istnieje jasne odniesienie do Europy jako naturalnej grawitacji historycznej i politycznej dla Polski - ale wydaje się to być silniej zaakcentowane w sensie wartości - a nie bieżącej recepty na to jak powinna zmieniać się Polska. Skąd u premiera tak pewna i rzetelna wizja tego do jakiej demokracji zmierza - nie potrafię dziś pojąć. Czyta się to expose tak jakby Mazowiecki wiedział o tym, gdzie będzie Polska dwadzieścia lat później.

Po drugie - świadomość tego, gdzie musi zostać ulokowane centrum przemian. Mazowiecki od razu zdawał się wyczuwać, że zmiany systemu nie da się ‘zadekretować’ - że nie wystarczy zmienić fasady, zawiesić nowego szyldu. Wiedział, że zmiana nie przyjdzie też z zewnątrz - że to nie Zachód ‘zrobi’ tą zmianę. Owszem, upatrywał w demokratycznych państwach Zachodu sojusznika - ale to w Polakach, we współobywatelach widział podstawową tkankę zmiany. Mówił wtedy w sierpniu - że kluczowe z perspektywy zmiany Polski jest ‘otwarcie możliwości działań zbiorowych i indywidualnych’. I dodawał: ‘O powodzeniu zadecyduje nasza własna pomysłowość, praca i cierpliwość. Nasz własny wysiłek.’ Bazując na tych słowach, Mazowiecki już wtedy dostrzegał potrzebę ‘współuczestnictwa’ jako podstawowej wartości państwa i społeczeństwa. Owszem, chodziło zapewne również o konieczność przyzwolenia społecznego na reformy - ale czuje się w jego słowach, ze tak naprawdę chodzi premierowi o coś więcej. Zależało mu na zbudowaniu całego nowego modelu państwa opartego na partycypacji i włączaniu ludzi w proces polityczny - na traktowaniu ich jako partnera zmian, jako podmiot w procesie- a nie jako przedmiot, jako bierną publiczność. To pewnie Mazowiecki wyniósł w doświadczenia Solidarności. To słowa wtedy rewolucyjne - ale również dziś są sprawą kluczowo aktualną, fundamentalnie istotną. Dziś proces włączenia obywateli w proces reform, zmian i szerzej w proces rządzenia jest podstawowym wyzwaniem - zarówno dla nas jako społeczeństwa jak i barierą dobrego rządu. Mazowiecki mówił wprost, że obywatele muszą mieć poczucie wolności i bezpieczeństwa, ale też współuczestnictwa. Patrząc na ostatnie wydarzenia polityczne w Polsce - reformę emerytalną, protesty w sprawie ACTA czy choćby nawet na zbliżające się EURO - nie ma ważniejszego zadania dla rządu niż budowanie możliwości współuczestnictwa.

Wreszcie, po trzecie, Mazowiecki miał niezwykłą jasną świadomość powagi reform, jakie czekają Polskę i potrafił zobaczyć kluczową reformę ekonomiczną w szerszym kontekście. Widząc narastający kryzys gospodarczy końca lat osiemdziesiątych - można rzecz jasna uznać, że nietrudno było rozpoznać kryzysowość sytuacji. Mazowiecki w swoim expose zdaje się mówić coś więcej niż tylko reforma gospodarki- potrafi połączyć ekonomię z jej społecznym wymiarem. Potrafi precyzyjnie określić, skutek reform na to, gdzie i kogo będzie boleć i jakie wynikną z tego problemy. Mazowiecki zaproponował kształt gospodarki rynkowej - która jest czymś więcej niż grą niewidzialnej ręki rynku, która jest czymś więcej niż technokratycznym systemem kapitalistycznym. Jak czytam jego słowa dziś, to wydaje mi się, że być może paradoksalne, że takiego właśnie kształtu gospodarki domagają się ruchy protestu skupione wokół Occupy. Tylko nie potrafią tego wyrazić tak precyzyjnie jak premier wtedy. Premier mógłby śmiało zostać guru tego ptorestu. Mazowiecki mówił o drzemiącej w ludziach energii ekonomicznej, którą należy uwolnić oraz stworzeniu takiego systemu, który da ludziom możliwości działania: ‘Potrzebujemy takich mechanizmów prawnych i ekonomicznych, które dadzą ludziom przedsiębiorczym poczucie bezpieczeństwa dla ich działalności i pozwolą wszystkim odnaleźć moralny i materialny sens pracy’. Moralny i materialny sens pracy. To słowa dziś zapomniane. A jednak najbardziej aktualne.

Pamiętam, że jeszcze w czasach Unii Wolności w sporze między Balcerowiczem a Mazowieckim byłam głową po stronie tego pierwszego a sercem po stronie drugiego. Nie rozumiałam o co byłemu premierowi chodzi z tą ‘społeczną gospodarką rynkową’, z tą jego ‘wrażliwością społeczną’. Wydawało mi się wtedy, że to jakieś niepotrzebne zmiękczenia. Niepotrzebne cieniowanie prostych decyzji. Nie rozumiałam, że premier upominał się o człowieka. Głupia byłam.

Thursday 12 April 2012

Witamy w świecie iluzji, czyli o kampanii na rzecz 'legalnej kultury'

Photo by graphia, CC-BY licence
Rusza właśnie kampania społeczna, w której Borys Szyc oraz Danuta Stenka informują widza w kinie, że właśnie ogląda legalny film. Swoją akcją chcą zachęcić 'publiczność' do korzystania z legalnych źródeł kultury.  Czyli, że już nie wystarczy, że zapłaciłam 30 zet za bilet. Jeszcze dodatkowo za moje (publiczności) pieniądze dowiaduję się, że przyszłam do kina na legalu. Bomba.

Kto mówi do kogo i w czyim imieniu

Poszłam dziś na wielką bombkę medialną 'launchującą' kampanię Fundacji Legalna Kultura na temat legalnej kultury. Na sali zatrzęsienie rodzimych gwiazd od Zbigniewa Zamachowskiego po zespoły muzyczne, których nazw (przepraszam) nie pamiętam oraz firmament polskich mecenasów kultury przez duże K w osobie Agnieszki Odorowicz. Jak również grono naprawdę (przysięgam) świetnych ekspertów, doświadczonych przedstawicieli rządu i akademii. Oraz mniej więcej 16 różnych kamer, bo kampanię - suprise, suprise wspierają medialnie wszyscy możni świata mediów - wszystkie telewizje i wszystkie liczące się media papierowe. 

I jestem jeszcze ja (i kilku moich znajomych), przedstawiciele 'publiki', do której owa kampania jest skierowana. I czego się dowiaduję? Że Fundacja Legalna Kultura, z budżetem 3,5 miliona na działania, chce przekonywać mnie, że legalna kultura jest w porządku. Jasne, że jest w porządku. I nie muszę mieć do tego żadnych badań, żadnej kampanii ani żadnego podziękowania z ust Borysa Szyca. No naprawdę, każdy, nawet ten okropny pirat, zgodzi się, że of course, dobrze by było, i fajnie jest jak kultura jest legalna. Tylko, że zupełnie nie tutaj leży problem, z którym się dziś mierzymy. 

Do kogo należy kultura i kto ma 'patent' na jej tworzenie?  

Pierwszy mój kłopot polega na tonalności całej kampanii i jej koszmarnej elitarności. Zapraszając gwiazdy i wielkie media do wsparcia kampanii, jej twórcy nieuchronnie konserwują wizję kultury jako dobra rzadkiego, dobra elitarnego, dobra, który może tworzyć oświecona mniejszość na rzecz ciemnej większości. Nic więc dziwnego, że twórcy kampanii, fukcjonując w takim elitystycznym paradygmacie, widzą siebie prawie jak misjonarzy, którzy próbują nawracać nas, tępawą publikę, do kosumowania 'treści', które szanowni państwo z Legalnej Kultury w swojej łaskawości nam zaprezentują. No i jest i bonus. Uczestnicząc w tej, nie bójmy się tego słowa, PRAWDZIWEJ kulturze, doznajemny swoistego rodzaju nobilitacji. Czyli już nie, że po prostu idę do kina - ale, że mogę dotknąć, choć na moment, tego pięknego lepszego świata 'legalnej kultury'. 

Czułam się trochę jak na obiedzie czwartkowym u Księcia Poniatowskiego. No bo cholera - zaczynając od Benedict poprzez Kroebera, Kłoskowską i innych a na Banksym kończąc, wiemy, że kultura nie należy do elit. Kultura należy do wszystkich. Czyli nie tylko do pani Odorowicz, ale również do pani Frani, która wyszwa wzory kurpiowskie i pana Kazia, który tatuuje smoki i serca przebite strzałą. Kampania, która więc dziękuje 'publiczności' za uczestnictwo w legalnej kulturze jest zgoła aroganckia. Bo zawłaszcza ją tylko dla wielkich i możnych tego świata. 

Rewolucja technologiczna tak naprawdę niewiele zmienia w rozumieniu kultury. Ona po prostu ją jeszcze bardziej demokratyzuje. Przede wszystkim, o zgozo, demokratyzuje słowo artysta. Daje możliwości zaistnienia tym mniejszym, tym nieznanym, tym, a fe - 'niezaopiekowanym' przez wielkich wydawców i dystrybutorów.  A z drugiej strony, i to już całkowita tragedia, daje publiczności nieskończoną możliwość wyboru. Czyli, że może być teatr telewizji, ale może być i zremiksowany mięsny jeż albo też filmik nieznanej panny H z Gorzowa. I mamy mały dramat. Bo jak to możliwe, że ten ciemny uczestnik,  a być może i pirat, daje sobie radę bez szczodrobliwej reglamentacji pani Odorowicz?  Albo bez mecenatu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego? 

Rozpoczęta więc kampania Legalnej Kultury znów robi to, co 'elita' lubi robić najbardziej. Traktuje ciemny lud z pobłażliwą życzliwością ( Odorowicz: 'indywidualnych użytkowników konsumujących nielegalne pliki nie będziemy ścigać') i łaskawie oświeca nas reglamentowaną 'legalną kulturą'. 

Get real, czyli o czym NIE mówi kampania, a czym powinna mówić 

Prawdziwych problemów, zręcznie pomijanych na dzisiejszej 'uroczystości' jest bez liku. Problem w Polsce polega na tym, że z tych formalnych źródeł kultury korzysta z roku na rok coraz mniej Polaków - w zeszłym roku tylko 13% z nas kupiło książkę, płytę lub poszło do kina. I nie znaczy to, że nie uczestniczymy w kulturze - znaczy to, patrz wyżej, że uczestniczymy w niej inaczej i w inny sposób. Że jakoś tak się dzieje, że coraz mniej potrzebujemy wielkich dystrybutorów, a nawet jeszcze - przez - chwile - wielkich koncernów mediowych.  Kampania 'Legalnej Kultury', nie poruszając realnych problemów - realizuje nie tyle interesy 'kultury' co interesy tradycyjnych dystrybutorów, producentów i 'rozpoznanych' przez nich artystów.

Kolejny problem, o którym nie mówi w głównym przekazie kampania, to realny brak powszechnie dostępnych źródeł legalnej kultury w sieci, które istniałyby nieodpłatnie lub za niewielką opłatą. Cześć i chwała, że Fundacja Legalna Kultura na swoich stronach będzie udostępniać utwory dostępne w ramach domeny publicznej czy upowszechione na licencjach creative commons. Szkoda tylko, że w żadnym stopniu, mając takie środki i wpływy wśród elit, nie przyczynia się do walki o poszerzenie domeny publicznej, nie walczy o otwieranie publicznych, a jednak zamkniętych zasobów kultury i nie promuje niskopłatnych modeli korzystania z treści. Łatwiej jest trąbić o legalnej kulturze, a trudniej wykonywać mniej spektakularną, codzienną pracę na rzecz umieszczania lektur szkolnych w publicznej domenie czy przekonywanie publicznych instytucji kultury jak muzea i galerie, że ich zbiory są dobrem nas wszystkich i powinny być udostępniane w sieci nam wszystkim.  Taka mrówcza praca od lat jest wykonywana  przez organizacje pozarządowe, przez zapaleńców - wolontariuszy czy loklalne ośrodki kultury - bez akcji w stylu glamour.  Ale o tym Kampania Legalnej Kultury nie mówi. 

Wreszcie, na koniec, problem polega w niedostosowaniu prawa autorskiego do realiów cyfrowego społeczeństwa i cyfrowej ekonomii.  O tym również kampania Legalnej Kultury zapomina.  Owszem, pojawiają się zdawkowe słowa o konieczności reformy, ale tylko Igor Ostrowski z MAiCu powiedział, że myśląc o prawach autorskich potrzebna jest umowa społeczna - czyli taka konstrukcja prawa - które chroni nie tylko interesy wielkich artystów przed duże A,  ich producentów i dystrubutorów - ale, która rozpoznaje interesy, prawa i style życia współczesnych użytkowników kultury. 

Na koniec wypada mi chyba tylko podziękować twórcom Legalnej Kultury za prawdziwie bajkową kampanię. Bajkę o tym, jak coraz bardziej samozwańcze elity kulturalne w Polsce widzą swoją rolę i swoją misję - wzruszającą historię o tym jak garstka pięknych i bogatych chce oświecić nieoświecony lud. Jeśli ktoś lubi świat iluzji - polecam. 

*tekst wyraża osobiste poglądy autorki, nie jest oficjalnym stanowiskiem miejsca pracy, które reprezentuje.