Friday 12 October 2012

It’s Shabbat habibti, wszyscy jedziemy tym samym sherutem a ja tłumaczę Izraelczykom dlaczego ‘lubię tych strasznych Arabów’.

Begamon at Yosi's house. Favorite game
of Palestinians and Israelis.

W poniedziałek po południu wyruszam do Hadery na wieczorne przyjęcie Sukkot u Yosiego w Haderze (nadmorska miejscowość na północ od Tel Avivu, a Sukkot to żydowskie święto). Po drodze kupuję kwiaty dla Rachel, partnerki Yossiego. Odczuwam pewnego rodzaju przyjemność w kupowaniu kwiatów u arabskiego sprzedawcy na Salahadin we Wschodniej Jerozolimie dla kogoś kto ‘jest po drugiej stronie’. Właściwie to powinno być to normalne, ale w tym kraju (w tych krajach) przekraczanie granic kulturowych jest równie proste jak równie trudne.  Tak czy inaczej  wybieram różowe storczykowe kwiaty połączone z granatowym suszonym czymś w rodzaju lawendy (kwiaty będą ważne w dalszej części mojej opowieści).

Pan sprzedawca jest nieco zaskoczony tą kompozycją a już w szczegóności tym, że nie chcę żadnej ozdoby ani błyszczącego papieru. Jak ja to dowiozę w typ upale? - pomyśłałam. Hadera z perspektywy Jerozolimy brzmi jak inna galaktyka, choć to tylko sto kilometrów.  Czekają mnie przynajmniej trzy różne przesiadki. A do tego, Sukkot to żydowskie święto, więc kolejny raz w tym miesiącu nie działa transport publiczny. W teorii. A raczej jeżdżą tylko arabskie sheruty. I taksówki. Za specjalną cenę. Żydowskie święta oznaczają, że z palestyńscy taksówkarze z rozbrająjącą szczerością za każdym razem mówią : it’s Shabbat habibti! 45 Shekels. Mimo, że normalnie jest 30.  Choć czasem Żydzi przydają się do czegoś Palestyńczykom.


Pod Bramą Damasceńską spotykam naszego zaprzyjaźnionego taksówkarza Firaza, który za 35 Szekli wiezie mnie na przystanek. Czuje się tu już jak w domu, wszędzie spotykam znane twarze. Pakuję się do minibusa  - torba, kamera, statyw (bo jadę następnego dnia do Um Fahim, palestyńskiego miasteczka, w którym będę filmmować, zaberze mnie tam Yosi, ale on jeszcze o tym nie wie), kwiatki i potem ja. Zajmuję ostatnie miejsce (masz szczęście, powiedział kierowca, a tego dnia miałam dużo szczęścia) miejsce obok było zajęte przez jakiś plecak. Po chwili pojawił się ktoś kto wyglądał na właściciela plecaka pytając po angielsku. ‘Do you speak French?”. ‘Yyyyy …. un peu’ odpowiedziałam. ‘Wyglądasz French jak dla mnie, pomyślałem, że pomożesz mi w napisaniu smsa do mojej nowej współlokatorki’ - mówi właściciel plecaka.  Tak poznałam Ohada, z ktorym przegadałam kolejne 40 minut w drodze do Tel Aviu. Chwilę póżniej wspólnymi siłami wykoncypowaliśmy treść esemesa w stylu ‘Bede w dom wieczór. Jeśli chcieć dom wcześniej, klucze w ogród’.

Rozmawiając z Ohadem, tak jak z każdym Izraelczykiem tutaj muszę podejmować wiele decyzji odnośnie tego ile mogę powiedzieć, żeby nie wpakować się w różne w niezręczne sytuacje a raczej w sytuacje, w których moi rozmówcy od razu uznają, że nienawidzę Izraela albo utwierdzą się w przekonaniu, że skoro jestem z Polski to muszę być antysemitką. Dla bezpieczeństwa zaczynam zawsze od tego, że pracuję z i z r a e l s k i m i organizacjami (mówiąc głośno i wyraźnie) i palestyńskmi organizacjami (szybciej) w Jerozolimie i na tym staram się skończyć rozpoczynając rozmowę o pogodzie (a londyński okres nauczył mnie wielu sposobów rozmowy o pogodzie). Ale już w tym miejscu wpadam czasem na minę, bo bystrzy rozmówcy od razu chcą wiedzieć ‘jakie organizacje’ a organizacje przemiłych starszych pań, z którymi głównie pracujemy (Machsom Watch i Women in Black) nie mówiąc o organizacji byłych żołnierzy (Breaking the Silence) uznawane są przez część izraelskiej opinii publicznej za grupę ‘nienawidzących samych siebie Żydów’.

Jeśli przejdę pomyślnie ten etap i ktoś nadal chce rozmawiać, pada następne pytanie. Ale co w sumie tutaj robisz, po co to robisz, ktoś ci za to płaci? Jeśli czuję, że rozmówcy nie do końca podobają się moje odpowiedzi staram się wymamrotać, że to jest taki ‘educational programme’. Czasem jak to nie wystarcza więc dodaję, że uczymy beduińskie dzieci angielskiego, a jeśli ktoś dalej drąży to miodowym tonem wspominam, że odwiedzamy różne społeczności palestyńskie w Jerozolimie i okolicach (zawsze, absolutnie unikając terminu terytoria okupowane). ‘Aha’ … i tu pojawia się często pierwsza niezręczna cisza. Czasem cisza ta kończy rozmowę, ale też zdarza się pytanie: I co ONI o nas myślą?  Albo... dlaczego oni nas nienawidzą?

Zdarza się nieopatrznie, że wyrwie mi się coś o monitorowaniu checkpointów i wtedy, zupełnie jakby nigdy nic opowiadam o naszej pracy tak jakby dotyczyła jakiegokolwiek przejścia granicznego wspominając o ONZ- cie, któremu dostarczamy dane z checkpointów:  Wiesz, ci biedni żołnierze to często młodzi ludzie, nie zawsze chce im się być na tych checkpointach, więc nie zawsze wszystkie budki są otwarte albo pracują bardzo wolno a Palestynczykom spieszy się do pracy i głupio jak stoją ponad godzinę i kłębią się o piątej rano. Wtedy dzwonimy na linię humanitarną i prosimy o otwarcie budek’. W tym momencie, jeśli mam szczęście, słyszę komentarz w stylu ‘Aaaa, to kontrolujecie nas, tak?’ Ale czasem nie mam tego szczęścia to słyszę historię, że tak musi być dla bezpieczeństwa Izraela, bo ‘Arabowie’ są bardzo bardzo groźni i nieobliczalni. A następnie słyszę różne wersje historii o tym, że wielokrotnie na checkpointach łapano Palestynki udające kobiety w ciąży, które pod hijabem miały serie ładunków wybuchowych. Nie mam żadnych dowodów, ale ufam Machsom Watch i Breaking the Silence kiedy mówią: ‘Palestyńczycy są mądrzy! Jak chcesz koniecznie już coś wysadzić, to serio nie stoisz w kolejce na checkpoicie. Jest tysiąc innych sposobów na przedostanie się do Izraela’.

Tak czy inaczej mniej więcej na tym etapie już wiem mogę brnąc dalej czy raczej w trybie pilnym zmienić temat rozmowy w stronę warunków atmosferycznych.  To zazwyczaj średnio wychodzi, bo moi rozmówcy chcą koniecznie wiedzieć gdzie mieszkam i rzadko dają za wygraną, kiedy mówię ‘w Jerozolimie’. Gdzie w Jerozolimie? A ja wtedy z największą słodyczą i luzem na jaki potrafię się zdobyć mówię … ‘Ah we wschodniej Jerozolimie, w Wadi Al Joz, na szczycie, piękne wzgórza macie w Jerozolimie’. I wówczas wszystko dla wszystkich ostatecznie staje się jasne - jestem to ‘tamtej’ stronie, w końcu mieszkam ‘z Arabami’. (Izraelczycy rzadko używają słowa ‘Palestyńczycy’, co ma znaczenie polityczne). Zdarzają się tacy, którzy tak naprawdę nie mają pojęcia gdzie to jest, bo nigdy nie wyszli poza żydowską dzielnicę Starego Miasta, mimo, że Salahadin dzieli od niej 10 minut spaceru.  Tak jak sympatyczny ortodoksyjny chłopak, z którym w Rosh Hashana dzieliłam taksówkę z dworca autobusowego do Starego Miasta. On chciał Jaffa Gate, ja Damascus Gate. Stanęło na jego, bo spieszył się do synagogi a ja tylko na kolację zespołową. I on w cudowny sposób nie widział gdzie jest Brama Damasceńska i co to jest Wschodnia Jerozolima. Inni, w momencie mojego wyznania o miejscu zamieszkania uważają, że jestem niezwykle odważna, bo sami nie zapuszczają się do tych części miasta. Jeszcze inni uważają, że to jakieś dziwne, bo w końcu dlaczego chciałabym mieszkać wśród ludzi, którzy przynajmniej w teorii mogą być terrorystami.  Nikt ‘normalny’ ‘przypadkiem’ nie zamieszkuje we wschodniej Jerozolime.  

Ale są też tacy, którzy całkowicie to rozumieją i całkiem mnie uspakajają. Tak jak ten przystojny chłopiec z kipą na głowie w autobusie z Tel - Avivu, który powiedział:  ‘Spokojnie, mówię po arabsku i studiowałem w Ammanie’. Dodał, że teraz musi iśc na modlitwę, ale chętnie mi opowie swojej pracy innego dnia. Próbuje rozkręcić start - up między Ramallah a Jerozolimą. Podobno takich przedsięwzięć jest coraz więcej.

Tymczasem ciągle jesteśmy w ‘sherucie’ (service taxi)  do Tel Avivu z Ohadem, który przysłuchuje się temu wszystkiemu co robię ze zrozumieniem i ciekawością. Spoko, mam przyjaciół we Wschodniej Jerozolimie i jako mały chłopiec jeździłem z ojcem do zakładu samochodowego w Wadi Joz.  Sam kilka lat temu organizował obozy dla dzieci beduińskich i izraelskich i w ogóle jest niesamowicie otwarty, używa słowa okupacja, był w Polsce (poza Auschwitz) i dużo opowiada o stanach umysłów Izraelczyków.  Ajjj jaka miła rozmowa,  żeby zawsze mogłoby tu być tak normalnie!

A dla kogo te kwiatki? - pyta. Wyjaśniam, że jadę na przyjęcie z okazji Sukkot do mojej rodziny i ich przyjaciół i wiozę je dla Rachel. A czy oni są Żydami?- dopytuje a ja odpowiadam twierdząco. W takim razie, musisz wyrzucić te różowe. W żydowskiej tradycji kolor różowy oznacza nieszczęście!  Ah, moja międzykulturowa poprawność znowu legła w gruzach. Jak ostatnio przyniosłam w prezencie arabskie słodycze  prawie nikt nie chciał ich jeść i Yosi obczęstował nimi pracujących na budowie Palestyńczyków.

Dojeżdżamy do Tel- Avivu i Ohad jest przekonany, że zapewne nie znajdę żadnego ‘szeruta’ do Hadery. Ale znów mam szczęście i okazuje się, że nie tylko jest, ale zaraz odjeżdża, a nie za wiele godzin jak twierdzi Ohad oferując spacer po Tel Avibie. Masz szczęście, mówi kierowca - tego wieczoru będę miała jeszcze dużo szczęścia, ale to materiał na następną opowieść.

Z tymi kwiatkami to żartowałem - dostaję esemesa od Ohada będąc już w drodzę do Hadery. Ah czyli jeszcze nie fakup, jeszcze nie utknęłam jeszcze w gąszczu komplikacji kulturowych.

Mój tutejszy wuj Yosi, uważa, że całe ta moja polityczna poprawność jest tylko w mojej głowie (Israel is a free country, you can do and say whatever you want - mówić Yosi) i nie przejmuje się pakowaniem mnie w najbardziej trudne politycznie sytuacje. Przez całe przyjęcie przedstawia mnie swoim przyjaciołom w taki sposób: ‘To Dominika, moja rodzina z Polski, ona przyjechała do Izraela, bo bardzo Arabów’.

Stąpam tutaj po cienkiej czerwonej linii.

No comments:

Post a Comment