|
Photo by graphia, CC-BY licence |
Rusza właśnie kampania społeczna, w której Borys Szyc oraz Danuta Stenka informują widza w kinie, że właśnie ogląda legalny film. Swoją akcją chcą zachęcić 'publiczność' do korzystania z legalnych źródeł kultury. Czyli, że już nie wystarczy, że zapłaciłam 30 zet za bilet. Jeszcze dodatkowo za moje (publiczności) pieniądze dowiaduję się, że przyszłam do kina na legalu. Bomba.
Kto mówi do kogo i w czyim imieniu
Poszłam dziś na wielką bombkę medialną 'launchującą' kampanię Fundacji Legalna Kultura na temat legalnej kultury. Na sali zatrzęsienie rodzimych gwiazd od Zbigniewa Zamachowskiego po zespoły muzyczne, których nazw (przepraszam) nie pamiętam oraz firmament polskich mecenasów kultury przez duże K w osobie Agnieszki Odorowicz. Jak również grono naprawdę (przysięgam) świetnych ekspertów, doświadczonych przedstawicieli rządu i akademii. Oraz mniej więcej 16 różnych kamer, bo kampanię - suprise, suprise wspierają medialnie wszyscy możni świata mediów - wszystkie telewizje i wszystkie liczące się media papierowe.
I jestem jeszcze ja (i kilku moich znajomych), przedstawiciele 'publiki', do której owa kampania jest skierowana. I czego się dowiaduję? Że Fundacja Legalna Kultura, z budżetem 3,5 miliona na działania, chce przekonywać mnie, że legalna kultura jest w porządku. Jasne, że jest w porządku. I nie muszę mieć do tego żadnych badań, żadnej kampanii ani żadnego podziękowania z ust Borysa Szyca. No naprawdę, każdy, nawet ten okropny pirat, zgodzi się, że of course, dobrze by było, i fajnie jest jak kultura jest legalna. Tylko, że zupełnie nie tutaj leży problem, z którym się dziś mierzymy.
Do kogo należy kultura i kto ma 'patent' na jej tworzenie?
Pierwszy mój kłopot polega na tonalności całej kampanii i jej koszmarnej elitarności. Zapraszając gwiazdy i wielkie media do wsparcia kampanii, jej twórcy nieuchronnie konserwują wizję kultury jako dobra rzadkiego, dobra elitarnego, dobra, który może tworzyć oświecona mniejszość na rzecz ciemnej większości. Nic więc dziwnego, że twórcy kampanii, fukcjonując w takim elitystycznym paradygmacie, widzą siebie prawie jak misjonarzy, którzy próbują nawracać nas, tępawą publikę, do kosumowania 'treści', które szanowni państwo z Legalnej Kultury w swojej łaskawości nam zaprezentują. No i jest i bonus. Uczestnicząc w tej, nie bójmy się tego słowa, PRAWDZIWEJ kulturze, doznajemny swoistego rodzaju nobilitacji. Czyli już nie, że po prostu idę do kina - ale, że mogę dotknąć, choć na moment, tego pięknego lepszego świata 'legalnej kultury'.
Czułam się trochę jak na obiedzie czwartkowym u Księcia Poniatowskiego. No bo cholera - zaczynając od Benedict poprzez Kroebera, Kłoskowską i innych a na Banksym kończąc, wiemy, że kultura nie należy do elit. Kultura należy do wszystkich. Czyli nie tylko do pani Odorowicz, ale również do pani Frani, która wyszwa wzory kurpiowskie i pana Kazia, który tatuuje smoki i serca przebite strzałą. Kampania, która więc dziękuje 'publiczności' za uczestnictwo w legalnej kulturze jest zgoła aroganckia. Bo zawłaszcza ją tylko dla wielkich i możnych tego świata.
Rewolucja technologiczna tak naprawdę niewiele zmienia w rozumieniu kultury. Ona po prostu ją jeszcze bardziej demokratyzuje. Przede wszystkim, o zgozo, demokratyzuje słowo artysta. Daje możliwości zaistnienia tym mniejszym, tym nieznanym, tym, a fe - 'niezaopiekowanym' przez wielkich wydawców i dystrybutorów. A z drugiej strony, i to już całkowita tragedia, daje publiczności nieskończoną możliwość wyboru. Czyli, że może być teatr telewizji, ale może być i zremiksowany mięsny jeż albo też filmik nieznanej panny H z Gorzowa. I mamy mały dramat. Bo jak to możliwe, że ten ciemny uczestnik, a być może i pirat, daje sobie radę bez szczodrobliwej reglamentacji pani Odorowicz? Albo bez mecenatu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego?
Rozpoczęta więc kampania Legalnej Kultury znów robi to, co 'elita' lubi robić najbardziej. Traktuje ciemny lud z pobłażliwą życzliwością ( Odorowicz: 'indywidualnych użytkowników konsumujących nielegalne pliki nie będziemy ścigać') i łaskawie oświeca nas reglamentowaną 'legalną kulturą'.
Get real, czyli o czym NIE mówi kampania, a czym powinna mówić
Prawdziwych problemów, zręcznie pomijanych na dzisiejszej 'uroczystości' jest bez liku. Problem w Polsce polega na tym, że z tych formalnych źródeł kultury korzysta z roku na rok coraz mniej Polaków - w zeszłym roku tylko 13% z nas kupiło książkę, płytę lub poszło do kina. I nie znaczy to, że nie uczestniczymy w kulturze - znaczy to, patrz wyżej, że uczestniczymy w niej inaczej i w inny sposób. Że jakoś tak się dzieje, że coraz mniej potrzebujemy wielkich dystrybutorów, a nawet jeszcze - przez - chwile - wielkich koncernów mediowych. Kampania 'Legalnej Kultury', nie poruszając realnych problemów - realizuje nie tyle interesy 'kultury' co interesy tradycyjnych dystrybutorów, producentów i 'rozpoznanych' przez nich artystów.
Kolejny problem, o którym nie mówi w głównym przekazie kampania, to realny brak powszechnie dostępnych źródeł legalnej kultury w sieci, które istniałyby nieodpłatnie lub za niewielką opłatą. Cześć i chwała, że Fundacja Legalna Kultura na swoich stronach będzie udostępniać utwory dostępne w ramach domeny publicznej czy upowszechione na licencjach creative commons. Szkoda tylko, że w żadnym stopniu, mając takie środki i wpływy wśród elit, nie przyczynia się do walki o poszerzenie domeny publicznej, nie walczy o otwieranie publicznych, a jednak zamkniętych zasobów kultury i nie promuje niskopłatnych modeli korzystania z treści. Łatwiej jest trąbić o legalnej kulturze, a trudniej wykonywać mniej spektakularną, codzienną pracę na rzecz umieszczania lektur szkolnych w publicznej domenie czy przekonywanie publicznych instytucji kultury jak muzea i galerie, że ich zbiory są dobrem nas wszystkich i powinny być udostępniane w sieci nam wszystkim. Taka mrówcza praca od lat jest wykonywana przez organizacje pozarządowe, przez zapaleńców - wolontariuszy czy loklalne ośrodki kultury - bez akcji w stylu glamour. Ale o tym Kampania Legalnej Kultury nie mówi.
Wreszcie, na koniec, problem polega w niedostosowaniu prawa autorskiego do realiów cyfrowego społeczeństwa i cyfrowej ekonomii. O tym również kampania Legalnej Kultury zapomina. Owszem, pojawiają się zdawkowe słowa o konieczności reformy, ale tylko Igor Ostrowski z MAiCu powiedział, że myśląc o prawach autorskich potrzebna jest umowa społeczna - czyli taka konstrukcja prawa - które chroni nie tylko interesy wielkich artystów przed duże A, ich producentów i dystrubutorów - ale, która rozpoznaje interesy, prawa i style życia współczesnych użytkowników kultury.
Na koniec wypada mi chyba tylko podziękować twórcom Legalnej Kultury za prawdziwie bajkową kampanię. Bajkę o tym, jak coraz bardziej samozwańcze elity kulturalne w Polsce widzą swoją rolę i swoją misję - wzruszającą historię o tym jak garstka pięknych i bogatych chce oświecić nieoświecony lud. Jeśli ktoś lubi świat iluzji - polecam.
*tekst wyraża osobiste poglądy autorki, nie jest oficjalnym stanowiskiem miejsca pracy, które reprezentuje.