Wednesday, 28 December 2011

Spędziłam Święta z jemeńską księżniczką

Tegoroczne Święta spędziliśmy w Krakowie wraz z rodziną oraz moją brytyjsko - jemeńską przyjaciółką. Rzecz jasna zaanonsowaliśmy naszej rodzinie, że przyjedzie Ala, ale nikt nie przypuszczał, że przyjedzie Aalaa, która nie tylko nie ma kota, ale też nigdy nie jadła karpia pod żadną postacią. A już tym bardziej nie „in the gelly”.

Całe święta, oprócz tego, że były niezwykle miłe i ciepłe, uświadomiły nam, że jeśli tak spojrzeć „z zewnątrz” to nasze polskie wigilijno - świąteczne tradycje są radykalnie „inne”, a wigilijne smaki z łatwością powodują zawał kubków smakowych u prawdopodobnie każdego, kto nie był od lat niemowlęcych faszerowany karpiem oraz nie uznaje, że burak na ciepło to coś oczywistego. Po tych świętach już wiem, że zanim nakarmię muzułmankę kiełbasą z dzika warto jednak uświadomić sobie, że dzik to mąż świni więc jednak wieprzowina i warto jednak nie wyprowadzać Aalii z błędu po tym jak powie, że „ten indyk jest pyyyyszny”, co nieopatrznie uczyniłam starając się chyba żyć „w prawdzie” w te święta :-) Zaś zgromadzenie o północy w kościele Dominikanów zasługuje spokojnie na miano „the coolest things to do at Christmas” w rankingu Time Outa.

Opłatek. Czy ja mam to zjeść?

Aalaa uświadomiła nam, że ubieranie choinki to prawdziwie miła chwila, sama nigdy wcześniej tego nie robiła. Ja z kolei odwdzięczyłam się opowieścią o tym, że tak naprawdę to nie lubię tego robić odkąd rodzice nigdy nie pozwalali mi wieszać na choince ozdób, które pieczołowicie robiłam w przedszkolu. (Taka mała trauma, ale kocham moich rodziców, więc proszę nie martwcie się psychologowie). Już w domu u rodziców zaczęliśmy wigilię jak zwykle czytaniem z Łukasza o tym jak Józef z Marią, „która była brzemienna”, podróżowali do Betlejem, żeby dać się „spisać”. Przeczytałam też fragment z Koranu, który opowiada o cudownym poczęciu i narodzeniu Jezusa. Koran zresztą mówi całkiem dużo o Jezusie i Marii. Potem było łamanie się opłatkiem. „A co to?” - zapytała Aalaa. No i zaczęło się  - Paweł zasugerował, że to ciało Chrystusa, a ja, że to nie ciało Chrystusa, ale coś co symbolizuje chleb i dlatego dzielimy się tym składając sobie życzenia. Naszą dyskusję przerwała konkretem: „I to się je?” - zapytała rozbawiona. Potem już było łatwo, bo dzielenie się opłatkiem jest w końcu bardzo miłe i piękne. Wigilijny zwyczaj eksportowy.

„Jeszcze nigdy w życiu nie zjadłam siedmiu ryb na raz!”

 Przystąpiliśmy więc do śledzia. Były ich trzy rodzaje, karp w galarecie, do tego sałatka jarzynowa (ooo! Russian salad!) grzybki, chrzany, inne dyrdymałki, no .. i na szczęście łosoś, jedyny, który znajomo mrugnął do koleżanki). Tata zaserwował śliwowicę, ja przy określeniu „plum vodka” zapomniałam dodać, że ma ona 70% i to był pierwszy raz, kiedy Aalaa musiała pomyśleć, że chcemy ją zabić.

Burak na ciepło? Sorry guys ...

Ku naszemu zaskoczeniu Aalaa nie dała rady przebrnąć przez barszcz z uszkami. Inna sprawa, że barszcz moich rodziców, robiony na zakwasie jest pewnego rodzaju wyzwaniem dla każdego. Nawet uszka, nazwane przez nas na potrzeby familiaryzacji sytuacji „dim sum” nie pomogły w pokonaniu szoku, którym dla Aalii okazała się ciepła czerwona zupa. „Nigdy nie widziałam buraka na ciepło! Skąd Wy na to wpadliście? W Anglii jedyny znany burak pod słońcem to burak piklowany w sałatce a i z nim ostrożnie”. Najlepszym remedium na szoki smakowe okazał się łosoś, majonez oraz ugotowane ziemniaki, których całkiem pokaźne resztki trzmaliśmy w lodówce. Aalaa z wrodzonej ciekawości, ale też pewnie nie chcąc nas w niczym urazić dzielnie próbowała wszystkiego, ale po każdym posiłku każdego dnia świąt wracała do swojego standardu - robiła sobie kanapkę z łososiem z majonezem i przegryzając ziemniakiem wyjaśniała : ‚Muszę zneutralizować sobie te Wasze dziwne smaki”. Podobną rolę spełniały świąteczne ciastka zaolziańskie. „Mamy takie w Jemenie” - rozpromieniła się na widok rożków vanilkovych Aalaa. (??!!! :-)))

Prezent

Ten zwyczaj znany jest na całym świecie. Choć nie wszyscy dostają prezent tak piękny i politycznie niepoprawny jak jak ja od Aalii.

Pasterka i inne kościelne hity

Największym przeżyciem dla nas obu była zdecydowanie pasterka, na którą poszłyśmy do Dominikanów. Dla mnie to ważny punkt świąt w Krakowie i przyznam, że nie wiem czy kierują mną pobudki religijne czy jednak wyłazi ze mnie sentymentalne (kołtuńskie?) przywiązanie do tradycji, zapachu mirty, czaru obecności braci zakonnych i chęci poczucia się częścią wspólnoty, zaśpiewania „Bog się rodzi”, przekazania rodakom znaku pokoju etc itd. Dla niewtajemniczonych polecam wejście od krużganków, od tyłu, gdzie rozciąga się wspaniała perspektywa na ołtarz oraz uczestników tej  uroczystości. Obecność Aalii uświadomiła mi tym razem te wszystkie rzeczy ze wzmożoną intensywnością. Obydwie się wzruszyłyśmy bardzo, każda pewnie z innych względów i zostałyśmy do samego końca. „Are ALL these guys with hoodies priests? Some of them seem to be sooooo young. And good looking” - wzdychała. Allaa dzielnie wytrzymała jeszcze z nami na kazaniu Kłoczowskiego w pierwszy dzień świąt i na ślubie kościelnym w drugi. Normalnie jakbym była z misji ewangelizacyjnej. Chyba mam plusa u kadynała Dziwisza.

Obecność Aalii uświadomiła nam, że święta to jednak uczestnictwo w bardzo wyraźnym i odrębnym doświadczeniu kulturowym, z którego na co dzień i zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy. Które tak samo mocno wklucza jak i wyklucza. I nic dziwnego, że tak z nimi (mówię o sobie) czasem ciężko, bo to potężna dawka ładunków emocjonalnych i oczekiwań i ról, w które jednak mimowolnie wchodzimy (przynajmniej ja) i jednak je odgrywamy (to też o mnie), bo jednak gdzieś tam ich pragniemy (i to też). Dzięki Aalii dane nam było w tym roku na te nasze trudne czasem rytuały i kody spojrzeć trochę z zewnątrz i przeżyć to z humorem i trochę z dystansem do samych siebie i tego, co robimy. Taki bufor bezpieczeństwa, który pozwala w te świąteczne fatałaszki wejść z ochotą - trochę poluzować ten sztywny świat tradycji, trochę go przewietrzyć i dzięki temu pokochać na nowo - oczami drugiego człowieka. Aalu, wróć do nas na Wielkanoc!

Post Scriptum

Sms od Aalii ze Złotych Tarasów w drodze na Okęcie: „Zobaczyłam rodzinę arabską i jedna dziewczynka miała nawet chustę ORAZ dwie reklamy z czarnoskórymi ludźmi. To chyba nie Polska!”

Czyli jednak trochę zmieniamy się. Ufff.

Wednesday, 21 December 2011

The glorious year of the powerless?

‘The protester’ might have been elected ‘a person of the year’ by the Time magazine, but it’s a rather gloomy end to the hope of people’s power in which we believed at the wake of the 2011. I wish this year could be remembered as the year when humanity spoke up against the oppression and people’s voice became more powerful than the arms of the dictators. As it slowly comes to the end it’s hard not to feel slightly disillusioned. The only hope that still remains is that it will be remembered not as the year in which the realpolitik killed the grassroot idealism that spread out accross the world.

This year has brought amazing changes to the region that was ‘expected to’ behave and remain locked up and prone to any uncontrolled change of the game. Yet, despite the initial disbelieve about the scope of possible revolutions, the bottom - up people’s protests did spread out across the region and managed to bring down couple of most cruel dictators on the planet. From the streets of Sidi in Tunisia where Mohamed Bouazizi set himself on fire, to the voices on Tahrir Square screaming ‘down with Mubarak’ this year saw the greatest and the bravest resistance against the oppression in North Africa and Middle East and the most radical cry for political change.Yet, as the year comes to the end we hear more and more from the troubled cities of Homs and Homa in Syria, where the people are tortured daily in fight for their dignity. And when we see how the ‘people’s revolution’ in Egipt is being hijacked by military and the violence spreads on the streets of the Cairo its hard not to feel powerless and resigned. 

Meanwhile, not trying to draw any parallels in terms of cause or compare the level of bravery, the bitter - sweet 2011 saw people of the “rich” and “democratic” world standing up to the way in which the West is framed today: to the rising inequalities, to the current abuse of the capitalism, to the political institutions that no longer speak in their name. Most of these protests have been terribly misrepresented. The July “riots” in London ended up being framed as the ‘protest of spoiled kids wanting better TV sets‘. The Occupy movement has been defined as the ‘incoherent’ cry of the generation that will never have better life than their parents and fall into ‘brand Marks' having lost their chance to work 'like everybody else' and shut up. When I see how much the politicians, media and the elites have conveniently preferred to dismiss the protests and how much the bankers got away yet with their Christmas bouses once again and how much Merkel and Sarkozy remain the ‘survivors’ of Europe with their little steps policy  - it’s hard not feel powerless. And resigned.

Yet, there are few sparkles which clear my gloominess.

I believe that the events of 2011 - from Tahrir Square to Zucotti Park to even Blotny Square in Moscow show the emerging new power in the politics. And yes, I am talking about people’s power - unorganized, not institutionalized, grassroots wave of people courage, bravery and desire to change the world they inhibit. All these movements have certainly been very different - with different causes, different motivations and different stories. And yes, many of them have been ignited by the basic lack of means to live a dignified life and not necessarily by the cry for ‘western- like’ democracy. But all of them are united in the fact that they emerge from complete dispersion and operate beyond and across the existing institutions - of power, media and representation. It is not the organized opposition parties that that lead the Arab Spring revolts (like it happend in the late 80 ties in Eastern Europe). It is not the trade unions that speak for the protesters in the West. And it is not traditional media that represent their causes.
We see the rise of the new structures that are pushing slowly the emergence of new world order with new institutions and new actors that enter the world scene.
As much the old and traditional structures of power and privilege remain unshaken in the end of 2011, we see the rise of the new structures that are pushing slowly the emergence of new world order with new institutions and new actors that enter the world scene. With the rise of the spontaneous grassroots local and global activism we see the potential for a new institutional order - both in politics - though the waves of people bottom - up activism, and in society - though the massive rise of new media and new journalism that have been instrumental in giving the voice back to the people - helping them to get get together, get organized and to speak up. These new institutions have very loose structures and almost no hierarchy. Yes, they are vague, dispersed and perhaps still better in pointing failures and pulling down dictators that proposing new solutions for saving the euro. Its difficult to navigate them, but so it is to control them by traditional structures of power. Yes, they might not be tied together for good and forever. But they have amazing power to be flexible and to motivate thousands of people that need nothing to join in, put the pressure on the government and spread the message. And they have amazing power to represent the voices that had remained unheard and silenced cause they were not a good enough story for ‘big press’. These new institutions easily can operate within and across societies, ethnic groups and religions. They are based not on the structure of power and hierarchy, but on the model of openness and inclusivity and interdependence. Sharing is their new currency.
Sharing is their new currency.
So, while people’ s revolutions might be loosing at the end of the 2011 and the picture is gloomy for now it’s perhaps not the last word. Vaclav Havel, the great hero of the Eastern European revolutions and great Czech intellectual, who passed away on Sunday, was writing, back in the late 70- ties, in the essay called ‘The power of the powerless’ that any oppression works only as long as people are willing to live with the lie. When individuals dare to overcome the fear and speak - up and break breaking the rules of the game, the whole system based shakes. Havel was writing of the importance of the maintaing personal sense of freedom, dignity and responsibility that allow to resist oppression despite the overwhelming inhumanity. The events of these year give really new meaning to his words. 2011 has indeed been a year of the power of the powerless. And this is perhaps Havel’s greatest legacy and the hope for future.
2011 has indeed been a year of the power of the powerless. And this is perhaps Havel’s greatest legacy and the hope for future
Photo by: Kemal Yayali, (CC)

Thursday, 1 December 2011

The two mes that meet briefly on the London Bridge train

Every other week I go back to London to my other life. In this other life I do different things and my friends call me Dom. Or Wooden Toys. I have different debit cards for my other life, I use different phone number, read different newspapers and have my own favorites for breakfast. In fact, it almost feels like there are two ‘me’s’ living this weird parallel life.

(I have one husband though - just to preempt all the helpful comments!)

I am really curious about this moment when the transformation from one 'me' to the other 'me' happens. Wish it was like Alice in Wonderland entering the other side ...

But yesterday, like in any other week, I woke up at 4AM which does not quite sound like a fairy - tale. It’s this time of night that makes me feel like my life is actually the most miserable of all lives I could imagine. I feel sick, like every week, and the smell of the taxi doesn't help. By 5AM I reach the airport, where I head directly to duty free to buy a carton of marlboro red for my friend Marine (I don't do lights, she would scream otherwise). The London-Luton sign on the departures screen always makes me uneasy and at that point of the day I start daydreaming about actually going somewhere nice and hot. Nevertheless  I bravely jump into the always random looking pink aircraft.  A bleak thought crosses my mind around ‘I know these set of stewardesses’, and next thing I know is touching down in London. Which I utterly hate.

Ever since I moved to London (and subsequently moved out) I really disliked landing there. There is something really cold and unpleasant about arriving to London no matter which airport it is (well, not entirely true, London City has pretty spectacular approach, but this fancy experience dates back to my past corporate life so does the outdated frequent flyer card that I still use to avoid the queues ). Arriving in London I feel stressed, in a rush and out of place. Always unfamiliar no matter how familiar this journey is. I want back home.

Usually my morning travel from the airport entails taking a train that goes down to the London Bridge Station and than, after changing, further to New Cross. At this time of the day, the train is full of sleepy commuters that are fully immersed into their own worlds, trying to read their kindles, playing with their smartphones or starring at the undefined point of the train. And I stare at them trying to figure out if I am one of them. Or if I would like to be one of them. Or how I miss not being one of them. By that time I have already drunk the skinny latte from coffee nero which I got at the airport and I might have glimpsed through headlines about new cuts announcements made by George Osborne.

When I reach Farringdon (heart of Clerkenwell where we used to live) life in Warsaw already feels like a deep past. When the train enters the Blackfriars bridge and the amazing view of the City emerges to my left and Southbank to the right I always feel ...‘woooh’ - I can’t resist wanting all this to be mine again. Finally, there there is this last bit, when the train goes along the Southwark, very close to offices and houses that have been set in the old docks and magazines. I love watching the life that goes on inside. People sipping their morning coffees, starring at their monitors, talking on the phone and laughing, smoking cigarettes at the emergency exits. Signs of the yet another morning at work. Signs that life has been happening there with or without me. Only by looking at the Shard building that rises in front of my eyes as the train approach the London Bridge Station, I feel the passage of time. It rises taller every time I come.

And this weird transformation between the two ‘mes' must have be happening on this very train. This mixture of nostalgia and smile to my life there. Because, by the time I reach London Bridge, I feel completely ‘in place’. Back in my London skin. And than the sound of my mobile (UK one) takes me away from my dream- like journey. It’s Aallaa ringing to ask me if I think that turkey for the postponed Thanksgiving dinner should be 12 or 14th kilos.  Nice to be back.

I will miss my London life. And this other ‘me’.

Thursday, 24 November 2011

Młody rząd daje szansę na włączenie młodych Polaków w proces polityczny i zbudowanie trwałego zaplecza poparcia dla swoich reform.

Moim zdaniem to potencjalnie najlepszy rząd, jaki Polska ma od ‘89 roku. Ambitne plany reform, zapowiedziane przez Tuska w expose, są w dużej mierze tym co chciałam usłyszeć od premiera mojego rządu. Mało tego, na naszych oczach odbywa się (r)ewolucja pokoleniowa w polskiej polityce, o której marzył jeszcze niedawno Boni. Przecieram oczy ze zdumienia, szczypię się po rękach - i tak, to nadal mój kraj i moja polityka. Jasne, że chciałoby się więcej, bardziej i radykalnie mniej konserwatywnie w sprawach światopoglądowych, ale dalibóg (sic!), jeśli premier zacznie realizować to, co obiecuje, jestem skłonna nie tylko mu kibicować, ale i pomóc w przekonywaniu niewiernych.

Wyleczmy się z chronicznego krytykanctwa

Piszę to z całą świadomością, że zapewne zostanę uznana przez część moich przyjaciół za kompletną idealistkę, a może i nawet naiwną wariatkę. Mam jednak wrażenie, że tak pojawiło się tyle komentarzy krytykujących decyzje Tuska  jakby działa się zwyczajowa w naszym kraju masakra polityczna. Tymczasem z polskiej polityki popłynęły naprawdę są dobre wiadomości i choć nie mamy języka mówienia dobrze o politykach to jednak umiejmy pochwalić, to, co naprawdę można, a następnie twardo rozliczajmy.

 Najpierw ludzie, potem teczki - i to ma sens

 Pierwszy komentarz, na który natrafiłam na facebooku był taki, że premier dobierał teczki do ludzi, a nie odwrotnie. Oraz dalej idące żarty, że premier pewnie żonglował teczkami dobierając ludzi. Serio, to ma być argument? Jeśli o mnie chodzi, nawet jeśli i tak by było, to co z tego? Całkiem dobrze czuję z przekonaniem, że premier ma ludzi, którym ufa i którzy w jego ocenie mają dość talentów i ogólnej kompetencji, że są w stanie się sprawdzić w wielu dziedzinach. Świat staje się coraz bardziej interdyscyplinarny i myślę, że do rządzenia potrzebne są trochę inne kompetencje niż dogłębna ekspertyza w danym temacie. Takie sytuacje powoływania ministrów na różne stanowiska są na porządku dziennym w krajach, na które lubimy patrzeć z podziwem -  w rządzie Blaira Jack Straw był najpierw ministrem spraw wewnętrznych a potem zagranicznych. Ed Balls, najpierw był ministrem ds. dzieci, a teraz jest ministrem finansów w gabinecie cieni. Podobne działa Partia Konserwatywna. Szczerze nie rozumiem argumentów, że ministrem zdrowia może być tylko lekarz, a sportu działacz sportowy. Tym tropem dochodzimy do absurdu, że ministrem kultury mógłby zostać tylko ktoś kulturalny, a ministrem spraw zagranicznych to chyba już tylko ktoś zza zagranicy (tu Tusk całkiem trafił z tą logiką).

Rząd jest polityczny, bo, suprise suprise, to jest polityka!

Kolejny powtarzany argument to taki, że nominacje Tuska były polityczne. No jasne, że polityczne, a jakie miałyby być? Tusk nie powoływał szefa Appla czy Maspexu tylko ministrów rządu RP. Nie wiem czy te komentarze wyrażały marzenie o jakimś rządzie ‘ekspertów’, ale jeśli tak to były one chyba całkiem wyssane z palca. Sytuacja polityczna w żadnym stopniu nie uzasadnia w Polsce rządu ekspertów. W ogóle zresztą nie było o tym mowy. Więc tak i owszem, mamy nominacje polityczne, ale to nie znaczy, że one muszą apriori złe tylko dlatego, że są polityczne. W tej dyskusji pojawiała się jak mantra postać Sławka Nowaka, który akurat nie jest z mojej politycznej bajki, ale trudno odmówić mu braku skuteczności politycznej. Owszem, nie sądzę, żeby znał się jakoś dogłębnie na transporcie i gospodarce morskiej, ale szczerze to nie wydaje mi się, że koniecznie musi się znać. Wydaje mi się, że w tej roli dużo bardziej potrzebne są umiejętności negocjacyjne i ‘delearskie’, które, całkiem możliwe - sądząc po jego karierze, że już posiada. Jeśli będzie jeszcze potrafił otoczyć się ludźmi mądrzejszymi od siebie, całkiem możliwe, że sobie poradzi.

Ważna ewolucja pokoleniowa

 Moim zdaniem najciekawsze w tym rozdaniu jest to, że w dużej mierze mamy do czynienia z rządem 30- sto i 40- latków. I to wcale nie chodzi o to, że posłanka Mucha mówi po angielsku, co akurat powinno być jakimś absolutnym kryterium minimum wyboru ministra w rządzie kraju Unii Europejskiej. Istotnie uważam, że ta ewolucja pokoleniowa daje nam na starcie zastrzyk energii, entuzjazmu i świeżego spojrzenia. To ludzie głodni sukcesu i z apetytem na życie. To ludzie wychowani w innej kulturze, w innych realiach i wśród innych wyzwań. Nie próbuję koniecznie odsyłać wszystkich z metryką 40+ na zieloną trawkę, i dobrze, ze jest Borusewicz i  Mazowiecki i wielu innych doświadczonych ludzi w polityce, ale już dawno potrzebowaliśmy przewietrzenia salonów (choć powrót Millera i tysiąc innych rzeczy o tym nie świadczy - zgoda). Co najważniejsze jednak, w sytuacji, kiedy na świecie i w Europie mamy do czynienia z wyraźnymi głosami niezadowolenia (buntu) młodego pokolenia, ze sporym wyizolowaniem młodych ludzi z procesu politycznego, z dominującym poczuciem, że polityka i politycy są w rękach starych elit, powołanie młodych ministrów daje nadzieje na to, że głos młodych Polaków ma szansę być istotnie lepiej słyszany i rozumiany. Młodzi ministrowie, mają w moim przekonaniu, istotne zadanie, którym jest zrobienie wszystkiego, aby włączyć młode pokolenie w proces polityczny - to które nie chodzi na wybory i w polskich realiach na dziś jest 'obokpolityczne'. Jeśli im się to uda, Tusk zdobędzie całkiem niezłe zaplecze poparcia dla swoich reform. Odwagi zatem.

Thursday, 17 November 2011

All I want for Christmas ... is the pre - Christmas decadence

Since some people (really closed ones) got really annoyed with all my politically inspired posts in which I was uncovering my leftist inclinations, which I could not later neither explain nor defend, this time I decided to write about something that I find utterly pleasurable and that exposes, embarrassingly, my sheer and loving attachment to, what can be actually called the (evil) commercialization of Christmas. I like to call it ‘le Chirstmas decadance’

I actually adore these couple of weeks before the Christmas. The closer it gets the more excited I am and the more I enjoy the glitzy, shimmery atmosphere in which spending money is a quintessential part of the game and there are good weeks of December when I feel I never get rid this slightly drunken feel to everything I do. So here is the short lists of the most cheesy things I really love about this time, which, I realize, will undermine the last bits of my intellectual credentials.

Corporate Christmas Parties: the best ones are definitely the ones in which you need to dress up and act like you hated it. There is actually nothing better than spending half a week at work discussing the outfits and complaining about the need of having to do so. If you are in England, you might be sure, that no matter how ashamed you might feel about your dress - someone, will surely beat you. Few things compare to seeing your boss in a deer outfit. Or your other acting boss completely drunk. Truly Bridget Jones moment.

The ‘festive’ looks of the everyday brands: it all started last week, when in the depth of the morning dawn when was crawling to the St Pancras to catch the train to catch my plane to Warsaw. And than it happened and I saw it and .. it was completely dressed up for Christmas with all the jingle bells in the background, paper cups with deers and red ribbons. And this is when this weird moment of pleasure came. Coffee never tasted to good in Starbucks.

The Christmas shop windows & festive looks of the public spaces: There is nothing better than being in the proper city in the pre - Christmas time. I was always thinking that New York must be nice at that time, but actually London can do easily. Suddenly all the streets you normally might hate become magical ... The only time I enjoy Oxford & Regent Street, where I can watch people doing their ‘Christmas shopping’ (that replaced Christmas as family event long time ago), or appreciate the the Christmas tales told in hundreds of shop’s windows. I especially recommend a walk around City of London and Canary Warf in the early evening - maybe it’s just the beautiful decoration of banks or maybe it’s the smell of bonuses in the air and the absent looks of bakers in their cashmere scarfs.

Ice Skating Rings, ideally in Canary Warf and Sommerset House: there is something totally magic in the fact that it’s cold, you feel it your nose is cold the air that comes out of your mouth and you are still outside, in the public space, enjoying your time with others. And you can’t stop smiling. Never as appealing in January as in December. Lights in the Darkness. As much as it is completely annoying that its dark when you come to work its also dark when you get out of it, I really like stepping out of the office, when it’s dark and to see the candles in the bar on the corner ... drinking Christmas time has amazingly seductive intimate feel.

Christmas commuter drama tales. When you live in London and happen to be from somewhere else, there is a huge chance that you will get stranded in London, because of ‘wrong type of snow’ or ‘snow on the runaway’ or because of ‘we apologize for inconvenience but your service has been cancelled today’. With one inch of snow this city gets completely paralyzed and no - one can go anywhere. That’s where best part begin - translated into million of fascinating personal stories, little dramas of poor people stranded at the airports, train stations or bars. This is where the great friendships start. This is also when Guardian’s Snow Report Blog kicks off - the funniest thing you can read about Christmas.

I could continue the list (including Christmas movies and ads) but I will stop now this embarrassing procedure and try to say what’s wrong with me? I am just completely perplexed with the fact how deeply attracted I am to something that is commercially constructed and has nothing to do with any sort of christian tradition of Christmas.

I really can find only two reasons.

One has to do with liminality - it’s time of waiting, time of in - between. And it’’s quite ironic that it’s waiting for something that we long time forgot about. Nor do we care. But it’s the coldest and gloomiest time of year that we culturally managed to turn into a glamourous time. So it’s not longer about the goal, but the journey, which gives the emotional high. Cause there there might be something ‘out there’ that is waiting for us. The worry is that we build into it so much expectations, that where the ‘real’ thing of Christmas come it can - it can only be a disappointment.

The other reason has to do with the ‘out-of- time’ time quality. It’s the time that exposes our nostalgia for better, different life - more cozy, more together, more joyful. The time that is taken out of context, the time that is taken in converted commas, where you do not treat yourself so seriously. It’s like a fairy tale time, where slightly different rules apply. And we like it this way. January is so depressing.

Finally and this is a third reason.

There is always good to have a reason to have a drink with friends. One of the few things you can’t have on facebook.

Photo By: Library of Congress

Thursday, 10 November 2011

Odważna wystawa ‘Obok’ w berlińskim Martin-Gropius- Bau pod opieką kuratorską Andy Rottenberg, świetna retrospektywa Wilhelma Sasnala w londyńskiej Whitechapel Gallery, wreszcie bardziej konserwatywne, choć spektakularne turnee krakowskiej Damy z Łasiczką to tylko fragment jesiennej ofensywy kulturalnej Polski na europejskich salonach. Po dobrym Polska Year! organizowanym przez Instytut Mickiewicza, Polska kultura znów ma szansę zaistnieć społecznym odbiorze. Czy to oznacza, że wreszcie Polish Story będzie opowiadać o czymś więcej niż pierogach, hudrauliku i Janie Pawele II? Zapraszam już do dyskusji i już wkrótce na bloga.

Thursday, 3 November 2011

Ortalionowy namiot na salonie. Lista grzechów głównych demonstrantów sprzed Św. Pawła

Po tym jak przez cały tydzień pojawiały się głosy o zbliżającym się siłowym rozwiązaniu problemu sunięciu namiotów demonstrantów sprzed Katedry św. Pawła w Londynie, ruch protestujących odniósł niespodziewany sukces. Korporacja londyńska, która zarządza londyńskim City, zapewne w obawie przed obrazami policji usuwającej pokojowe zgromadzenie sprzed świątyni, pozwoliła demonstrantom zostać na miejscu aż do Nowego Roku. Protesty, zupełnie niezamierzenie,  zmusiły też podzielony Kościół Anglikański do zajęcia jednoznacznego stanowiska  - nie tylko w sprawie samego obozu u stóp najważniejszej londyńskiej świątyni - ale w sprawie potępienia ‘niektórych najbardziej ekstremalnych praktyk neoliberalnych’. To całkiem dużo, jak na ruch, który media nazywają ‘obozowym festiwalem, którego uczestnicy nie mają nic innego do roboty’. 

Tymczasem media konserwatywne (murdochowskie i nie tylko) oraz konserwatywni politycy do znudzenia powtarzają te same argumenty, które w swojej próbie zdezawuowania protestu ‘racjonalnymi’ argumentami, pokazują jak bardzo przywiązane są do bronienia status quo w sposób pozbawiony cienia krytycznej refleksji. Lista argumentów, której używają jest ciężka i niezwykle imponująca intelektualnie:

Po pierwsze, ruch Occupy London, w swojej krytyce kapitalizmu, a w szczególności systemu bankowego, nie proponuje żadnych konstruktywnych rozwiązań. Demonstranci sprzed katedry nie przedstawili żadnego ‘koherentnego’ (coherent - to ulubione słowo mediów) planu reformy globalnej gospodarki neoliberalnej i nie ‘wyartykułowali’ (articulate - jw) jednoznacznego manifestu programowego. Serio? No nie, to skandal! Całe szczęście, że jesteśmy w rękach panów z Goldman Sachs, którzy dokładnie wiedzą jak sprawić, żeby nasz świat był lepszy. A pomoże im w tym Sarkozy i Merkel, którzy rach ciach mają pomysł, receptę i plan.

Po drugie, jak to możliwe, że ci ludzie z tego ‘festiwalowego obozowiska’ w ogóle mają czas na demonstrowanie? Jak to możliwe, że nie są w pracy? Czyżby nie pracowali ciężko na swojego bonusa (tak jak ‘my wszyscy’ - doprawdy dziwi mnie ta symbioza prawicowych dziennikarzy z interesami bankierów)? A może w ogóle nie mają pracy? A jeśli nie mają pracy, to w ogóle dlaczego warto byłoby ich słuchać? Ludzie, którzy nie wiadomo z czego żyją! To muszą być wakacje jakichś hipsterów. Na dodatek, o zgrozo, okazało się, że część demonstrantów nie śpi w namiotach, a cześć z nich wychodzi z obozu w ciągu dnia załatwiać swoje sprawy - odprowadzić dzieci do szkoły, zapłacić rachunki za prąd, pójść do pracy czy na spotkanie. Inni demonstranci za to, pracują na miejscu w swoich namiotach. ‘O jaki skandal’ - wykrzyknęły media - czy można demonstrować ‘na pół etatu?’. 

Po trzecie ten cały ruch działa jak jakaś podejrzana komuna! Mało tego, to okropne obozowisko ze swoimi ortalionowymi namiotami ‘zakłóca’ (disturb) harmonię przestrzeni publicznej i pewne jednak konwenanse społeczne. Coś co estetycznie nie wygląda dobrze, nie ubiera się w garnitur i nie podpiera się wizytówką żadnej ‘szacownej’ instytucji nie tylko jest nieładne, ale też nie może być przecież poważne. Nie ma tam żadnej hierarchii i wszyscy współuczestniczą w decyzjach. No słowem, nie wiadomo jak to coś ogarnąć. Taki różowy słoń na salonie, którego nie da się zignorować, a nie wypada traktować poważnie. I jeszcze na dodatek nie ma się do czego przyczepić - obóz ma własny system sortowania śmieci, latający uniwersytet, i wielowyznaniowy namiot i korzysta z nowych technologii, o których nie słyszano w The Evening Standard.
Nie próbuję tutaj twierdzić, że wszyscy (jak ja - nie ukrywajmy) powinni lubić ruch protestu i widzieć w nim szansę na zmianę świata na lepsze. Postuluję jednak o choć nieco więcej niezależności i intelektualnej refleksji w formułowaniu krytycznych opinii. Więc, jak powiedział Borisa Johnson, burmistrz Londynu, do demonstrantów, chciałoby się rzec przede wszystkim do konserwatywno - liberalnego establishmentu - move on!


Photo by: Andrew Winning/Reuters

Thursday, 27 October 2011

Occupy London: we don't need luck, we need love.

:-)Greed. You can bank on it.Poor old banker ...Rows of tents in front of St Paul's. Must be pretty went inside.OK one thing they cannot complain about is a lack of media attentionIMG_1798
IMG_1802Free hugs. Obviously :-)Now, that is really impressive! Protesters sort their rubbish - how responsible. Wonder if bankers from nearby offices do the sameYou can smash our tents ....Celebrating first successManifesto
Multi - faith prayer tent. If that's how the world should look according to protesters - I am inIMG_1779IMG_1782IMG_1797

It might be a part - time protest, but does it really undermine its authenticity?

I think that it's pretty awesome that people bother to step away from their private lives, get together, organize themselves to articulate the vision for a better society. Despite rain and cold.

I went there yesterday to see it myself, to get beyond the media stories about - 'people who protest because they have nothing else to do'. The mood is of a big sharing - you can get a free meal, hot tea and even use the multi - faith prayer room. But it really is something more than collective camping and a lot fun - there is a sense of very human, very real and authentic desire to take responsibility for making a world more human place to be.


I met there George and Paul ( guys with the paper on the photo) who were sharing the big news with me - apparently a top person (forgot the position) of St Paul's said yesterday he would resign his post if police will move a camp. A nice little victory for the protesters - I wished them luck, but they responded: - We do not need luck, we need love.


Murdoch media said that they were there because they had nothing else to do. I saw many different people - students, NGO activists, people working from their tents and cute ladies who could be my grandmas - different age, color and background.

This is what a Big Society is Mr Cameron. Society that cares. The society I feel proud to be part of.

Monday, 17 October 2011

Wyjazd z krainy ‘całuje rączki pięknej pani’

Kampania wyborcza kończy się nikłym sukcesem kobiet. W nowym parlamencie zasiądzie ich tylko 23%, czyli niewiele więcej niż w poprzedniej kadencji. Tegoroczne wybory, pokazały jednak możliwość mówienia innym językiem na temat udziału kobiet w polityce, który wychodzi poza patriarchalny język paprotek i aniołków, ale też nie lokuje dyskusji na temat roli kobiet w życiu publicznym w feministycznym narożniku. Daje to nadzieję na budowę lepszej przestrzeni do uczestnictwa kobiet w życiu publicznym w przyszłości - na równych prawach i w partnerskich warunkach. Choć, jak wiemy, nie jest to w Polsce najprostsze.

Tydzień przed wyborami uczestniczyłam w panelu p.t. “Koniec świata mężczyzn” w ramach Forum Nowych Idei organizowanym przez PKPP Lewiatan w Sopocie. Do dyskusji zostały zaproszone znakomite prelegentki, kobiety reprezentujące światowy biznes, politykę i akademię i działające w swoich obszarach na rzecz konkretnych globalnych rozwiązań mających na celu walkę ze ‘szklanym sufitem’ ; stworzenie parytetu w radach nadzorczych czy pracę nad legislacją, która nie ‘wypluwałaby’ kobiet z rynku pracy z powodu ciąży i macierzyństwa. Dwie obserwacje, które wyniosłam z tej dyskusji były szokujące - po pierwsze “wkład” polskiej strony w rozwój panelu, a po drugie reakcja ‘panów prezesów’ siedzących na sali. W panelu zasiadała bowiem również profesor Magdalena Środa a prowadziła go Kinga Rusin. I obydwie te panie zaprezentowały swoistą klasykę polskiej dyskusji na temat udziału kobiet w życiu publicznym. Rusin zaczęła rozmowę w sposób który, choć zapewne wydawało się się jej, że demaskuje stereotypy, umacniał je w najlepszy sposób z możliwych. Zapytała więc na starcie penalistki o ilość posiadanych dzieci i o to jak łączą role matek z karierami zawodowymi. Cóż, szkoda wielka, że prezes Orlenu nie rozpoczął tym pytaniem panelu u kryzysie ekonomicznym na świecie. Następnie Rusin zapytała pana profesora Izdebskiego o to, dlaczego na nią patrzy (po co?). On jej odparł zalotnie, że “ja lubię na panią patrzeć” i już było jak w domu. Ku wyraźnemu zaskoczeniu pań zagranicznych dyskusja została sprowadzona na właściwe jej w Polsce miejsce - rozmowy o pięknych paprotkach, które jeszcze do tego, czasem zarabiają pieniądze a nawet występują w Gali na okładce. W sukurs przyszła jednak niezastąpiona Środa, która wystąpiła w pełnej zbroi zideologizowanych argumentów o reprodukcji tradycyjnych wzorów kobiecych i męskiej dominacji i w ten sposób domknęła pewien zrytualizowany standard rozmowy o równouprawnieniu. Zgadzam się ze Środą w stu procentach i tak jak ona nie boję się określenia siebie mianem ‘feministka’, uznanego zresztą w Polsce przez większość kobiet i mężczyzn za coś z pogranicza ospy i obłędu. Ale wiem, że feministyczno - akademicka retoryka, w połączeniu z zawziętością i gniewem, z jakim Środa wypowiada swoje argumenty, lokuje ją na obrzeżach dyskusji, które łatwo można zignorować jako radykalny głos mniejszości. Nawet, jeśli wypowiada ona argumenty większości. W tej sytuacji obecni na sali panowie mogli już z łatwością wyjść, jak zrobiło to trzech panów przede mną tuż po wypowiedzi Środy, ziewać lub, w przypadku jednego pana, zasnąć. Klasyka.

Piszę o tym dlatego, że tegoroczna kampania stworzyła szansę wyjścia poza tę klasykę i do zainicjowania rozmowy o udziale kobiet w życiu publicznym w konkretny sposób (kwoty) i nowym językiem. Wiele już powiedziano na temat zapisu o konieczności gwarancji przynajmniej 35% miejsc każdej z płci na listach wyborczych. I być może tak jest tak, jak mówi prof. Markowski, że w tym roku kwoty nie zmieniły wiele (albo nic) w realnym zwiększeniu udziału kobiet w parlamencie. Ale z czasem, może już w następnych wyborach, kobiety zajmą lepsze niż ‘damskie’ (określenie prezesa Kaczyńskiego) miejsca na listach, bo zamiast walczyć ‘ze szklanym sufitem’, mogą teraz swobodnie pracować na rzecz swoich pozycji w partiach politycznych. Kwoty stwarzają więc szansę odgrywania większej roli w przyszłym i każdym następnym parlamencie - jeśli kobiety będą chciały z tego skorzystać. W tym sensie zapis o kwotach ‘normalizuje’ dyskusję o udziale kobiet w polityce. Z marginesu, temat ten staje się ‘mainstreamem’.

W tegorocznej kampanii po raz pierwszy pojawił się też temat nie tylko kandydowania kobiet, ale i udziału kobiet w głosowaniu. Okazuje się bowiem, że kobiety stosunkowo rzadziej niż mężczyźni pojawiają się przy urnach (5 - 10%) i w wielu przypadkach głosują dokładnie tak, jak powie im mąż. Kampania frekwencyjna, realizowana przez szereg organizacji pozarządowych pod szyldem koalicji “Masz Głos Masz Wybór” starała się zachęcać kobiety do udziału w wyborach odwołując się do ich kompetencji. Akcja frekwencyjna, w swoich przekazach starała się pójść pod prąd stereotypowemu pozycjonowaniu kobiety w dyskursie medialnym w Polsce - albo zmęczonej “matki - Polki” albo obiektu seksualnych fantazji. Kampania pokazywała raczej umiejętności kobiet - talenty organizacyjne, zdolność do radzenia sobie w ciężkich sytuacjach czy wielozadaniowość - cechy, które potrzebne są również w polityce. Rozmawiałam z kobietami w wielu miastach Polski podczas przygotowywania kampanii na jej temat- panie oddychały z ulgą. Wreszcie ktoś przemówił do nich jak do dorosłych i ‘osobnych osób’ - nie matek, nie żon, nie aniołków Kaczyńskiego, ale “Polek, które potrafią’ - przywołując tu jedno z haseł kampanii.

Jedna kampania wyborcza wiosny nie czyni. Nie staliśmy się z dnia na dzień mniej patriarchalnym społeczeństwem ani kobiety w Polsce nie przestały być dyskryminowane. Ostatnie miesiące stworzyły jednak solidne podstawy do odejścia z krainy ‘całuję rączki pięknej pani’ do budowy społeczeństwa opartego na bardziej partnerskich relacjach płci.

Thursday, 6 October 2011

Sprzedaliśmy wolność dla małej stabilizacji

Analizując dane z raportu Boniego Młodzi 2011 dochodzę do wniosku, że jesteśmy (my, 18 - 30 latkowie) pokoleniem ślepych krówek - idealnych pracowników korporacji. Można ‘zapchać’ nasze aspiracje mieszkaniem na kredyt i już będziemy pogrążeni w swojej małej stabilizacji - bez buntu, bez odwagi i bez wielkich marzeń.


Tymczasem Minister Boni w swoim raporcie jest dla nas, młodych Polaków, bardzo szczodry. Pisząc o powolnym wyczerpywaniu się potencjału pokolenia Solidarności, które zmieniło Polskę w 89 roku i pchało ją do przodu przez ostatnie 20 lat, minister pokłada swoje nadzieje w nas - w dzisiejszych +/- dwudziestolatkach. Według raportu, to my, młode pokolenie mielibyśmy się stać się nową siłą napędową nie tylko gospodarki, ale i budowy nowego lepszego społeczeństwa - które zaspokoiwszy już swoje podstawowe cele konsumpcyjne (mieć), miałoby inwestować bardziej w 'być' oraz 'być we wspólnocie'. 


Raport Boniego dowodzi, i tu przyklaskuję mu z serca, że Polsce potrzebna jest nowa wizja wspólnotowości, która zrywałaby z plemiennym widzeniem solidarności społecznej opartej na wykluczaniu ‘obcego’ a bazowałaby na otwartości i inkluzji zaspokajając jednocześnie nasz głód ‘wolności’ i ‘braterstwa’. Tą nową wizję wspolontowości, budowaną w duchu ‘liberalizmu wrażliwego’ na ludzką krzywdę, innowacyjną i dynamiczną mięlibyśmy tworzyć my, młodzi Polacy. Minister oczekuje więc na wielką zmianę. 


Pojawia się jednak jedno pytanie. Co każe twierdzić Ministrowi, że jesteśmy gotowi lub chociaż zainteresowani tą wielką zmianą? Czytając raport, oraz prowadząc ostatnio badania na temat polskości wśród młodych Polaków, widzę raczej obraz skrajnej apatii, zupełnego braku zainteresowania nie tylko sprawami Polski przez duże lub małe p ale też braku jakiejkolwiek solidaności pokoleniowej i kompletnego zamknięcia w swoim wąskim jednostkowym świecie. W dużym skrócie, nie jesteśmy zainteresowaniu niczym innym niż szanse na dobry kredyt mieszkaniowy i ewentualnie piwo po pracy w piątek z kolegami. Nie uczestniczymy w życiu społecznym, nie przynależymy do żadnych organizacji, nie walczymy o żadne sprawy. Sam raport pisze, że ‘dzisiejsza młodzież to nie jest pokolenie, które chce zasadniczo zmienić świat, raczej chce się do niego zaadoptować’. Dla nas, tych jakże 'drapieżnych' młodych dziś ważne jest dokładnie to samo co dla pokolenia ich rodziców - rodzina, przyjemności i praca, która daje płacę. Jasne, pojęcia rodziny i przyjemności (styl życia) oraz to, co określa dobrą pracę zmianiły się, ale jak sam raport przyznaje, ... 'nie ma w nas potencjału buntu lub nawet organicznej chęci zmiany rzeczywistości' ... 


Skąd więc marzenie, że zbudujemy tą nową wizję wspólnotowości? Raport wyjaśnia, że innowacyjny sens młodości tkwi nie tyle w ‘potencjale buntu, co w kompetencjach, charakterze aspiracji i dążeń życiowych młodych ludzi’. Super, no więc przekładając to na język naszych dróg i wyborów życiowych oznacza to w skrócie: Szczytem naszym marzeń jest więc wygodna fucha w korporacji (coś, o czym mogli pomarzyć nasi rodzice), która (po latach tułania za 1200 brutto w rodzinnym miescie lub innym NGO sie) da nam rozsądne pieniądze, które ... nie patrząc w prawo lub lewo .. zainwestujemy w mieszkanie i w stawanie się wielkomiejską klasą średnią... o której tak ciepło pisze prof. Domański. Serio? To ma być ten potencjał innowacyjności? To ma być ta szansa i wizja budowy nowej wspólnotowości? W sushi barach i kredytach we frankach szwajcarskich? Czy w akradiach i wypadach Heineken Open Aira?
Przeraża mnie to, że jesteśmy (i ja nie czuję się tu wcale lepsza) dziećmi ‘wolnego rynku’ socjalizowanymi do stania się idealnymi pracownikami świata korporacji - którzy sprzedają swoją wolność za cenę małej stabilizacji
Jesteśmy pierwszym i chyba jedynym pokoleniem socjalizowanym do życia w postawie hołdu dla kapitalizmu (i w tym się różnimy od naszych równieśników gdzie indziej, o czym raport nie pisze)- w postawie myślenia o tym, że korporacyjna praca i płaca są wyznacznikiem sukcesu życiowego i w postawie negacji wszelkich ‘kolektywnych’ wartości i ponadjednostkowej odpowiedzialności. Wmówiono nam, że wszystko nam 'na tacy podano’ i to, co nam podano jest 'cacy' z natury swojej ‘dobre’ i my to łykamy ... bez cienia wątpienia i krytyki zastanowienia. No i nawet nawet, jeśli w gronie przyjaciół czy w smutnej refleksji przed snem przyjdzie nam do głowy, że to ktoś inny nam to tak urządził i kazał się cieszyć - to nawet nie mamy narzędzi do tego, żeby się zjednoczyć ... i już nie tyle zbuntować, co choćby zbudować i pokazać swój punt widzenia. 
Jesteśmy pierwszym i chyba jedynym pokoleniem socjalizowanym do życia w postawie hołdu dla kapitalizmu
Badania przytoczone przez raport Młodzi 2011 pokazują, że jeśli idzie o wartości prawie poława dzisieszych trzdziestolatkow i aż dwie trzecie dziewiętnastolatków chce się określać jako ‘zwyczajny’ . ‘Zwyczajny’? Naprawdę aspirujemy już tylko do tego, żeby być zwyczajni? I bardziej chcemy być zwyczajni niż krytyczni. O zgrozo! Na szczęście cenimy też 'barwne' (jak z Arkadii?) życie. Zaraz potem okazuje się, że cenimy ‘dobre towrzystwo’ i ważny jest też dla nas ‘brak nałogów’, bo jak konstatuje to raport, te wartości pozwalają nam nie ryzykować (schodzić na złą drogę) i bezpiecznie maksymalizować szansę na sukces zawodowy. Ratunku! Umieram.... 


Przysięgam, zazdoszę Boniemu wiary w to moje pokolenie, bo im dłużej czytam tym jest gorzej. A dalej raport omawia stosunek młodych do państwa, polityki i Polski. I tu, rzecz jasna, dominuje strategia kompletnego desinteressement, (ale to już na inny wpis) Obawiam się więc, że jeśli przyjdzie do tej rzeczywistej zmiany pokoleniowej i przekazania pałeczki ... pokolenie Solidarności nie będzie miało jej komu podać. My będziemy na wyprzedażach w supermarkecie albo na conference callu z klientem. Jedno jest niesamowicie ciekawe w raporcie Młodzi 2011. Jest to dokument, który po raz pierwszy od dekad widzi moje pokolenie jako aktora i współuczestnika wydarzeń społecznych. Nie jako ludzi, na rzecz których się do tej pory wyłącznie ‘działało’, dla których się robiło i do których się mówiło, ale jako pokololenie, które nagle po prostu ‘jest’, jest osobne, i nawet -  może samo mówić ... Proszę, przemówmy więc.


 (Właśnie realizujemy projekt badawczy, który opowiada o pokoleniu młodych Polaków z ich perspektywy, oddając im głos .. jeśli chcesz wiedzieć więcej lub przyłączyć się do rozmowy zapraszam www.culturetales.org lub zapraszam niedługo na www.polskastory.pl)

Monday, 5 September 2011

Travelling back in time ....and falling in love with the midnight in paris.


Falling in love with Midnight in Paris is certainly not difficult. It’s quite likely, that I am last one to see the film, but I‘ve fallen in the Allen’s dreaming trap completely and do not want to return from there.

I love the idea of doing a film not about living a dream, but l living in dreams, where the difference between the past and present is just an illusion. While we are getting more and more used to traveling in space, we forget (or, I forget) how amazing it is to travel back in time.

My weekend has been yet again about my travel back into the Jewish warsaw. Listening to the sounds of klezmer music at the Singer festival I was trying later to re - imagine the bustling life of the Jewish Warsaw... Hearing the sounds of the music and watching people dancing at the Pardon to tu vine, vinyl & vintage bar i kept imagining i was hearing the laughs of the people sitting in the coffee bars at Grzybowska in the summer of 38...

Thinking about THAT Warsaw from the 38 that is not only gone, but its life that had been so terribly interrupted, Allen’s film made me smile about the prospect of new possibilities. Because, obviously when you travel back in time ... the past is never really gone and can be easily re- imagined and lived again. His film is immensely seducing way of thinking about the history ... as something that you can cherish and experience all over again again instead of worrying that it’s gone, closed or broken. All you need to do is dream .

And I guess I could easily stay in those sweet dreams, but it’s well after midnight ... and Mondays are those few remaining things that I cannot dream away ... yet :-)

Thursday, 25 August 2011

Why do we hate them if we actually love them? My fellowamerican anti-islamophobia campaign

Today just a quick link to the nice US campaign that aims at fighting islamophobia in the US. It's brilliantly interactive and brilliantly straightforward. Based on a simple insight about 'othering' the spot unravels how those terrible, hated, evil Muslims that we hate so much happen to be our neighbours, our doctors and our friends that we love.

The western narrative about Islam keeps reinforcing its image as a force of evil, radicalism and hatred.

This is wrong.

And this campaign proves it.






PS On the footnote , I would love to see this campaign running in Poland with a twist though .... MyfellowPolishJew?


Monday, 8 August 2011

Welcome to your broken society, Mr. Cameron

The wave of unrest on the London streets might be nothing else than just uncorked vandalism and furious anger. Still, it does tell something about a society, even if, at the margins - as you would say, prime minister. Damaging own backyard and looting own high-street is a sign of a complete alienation - from state, from community, from space these people inhibit. There might not be a great cause engaged, but there is a great lesson to take about people fears and anxieties.

Welcome, Mr Cameron to your broken society. You wanted to see Britain as broken. So it is indeed becoming broken. Aggression bursts out not when people are poor and lazy. It bursts out when people are hopeless, when they no longer feel part, when they no longer belong, when they no longer see that there is a future.

You divided Britain, you disconnected people them from the government, you made them torn apart from state. Not by introducing the cuts, increasing taxes and university fees. But by refusing to bother you to explain, refusing to bother engage people, refusing to recognize large parts of society as needed and wanted. You said that 'we are all in this together'.. and than you you left many British people for themselves.

No, I am not saying that the wave of violence is your fault, prime minster. What I am saying is that you cannot just sum up what is going on in London as 'criminality' and leave it to the police. If you want to go on with business as usual, you need to open up your business not to Murdoch family but those who looted the shops and to the frightened Londoners.




Wednesday, 27 July 2011

Don’t give Breivik publicity he desires so badly! He must be laughing his ass in his air- conditioned cell.

There is something horrific about way in which media (both Polish and British) report the Oslo bombing and the terrible shooting in Utaya Island. I wish they could catalyze the collective sense of European grief and give their all attention to the victims and not to the oppressor!

I am really fed up with the reports about the bloody killer’s childhood. I am also not interested in what his father thinks about his son’s behavior. Who should care when they guy killed dozens of innocent people? But first of all I am really fed up with the ongoing attempts to seek explanations of his horrible attack.

They guy is a mass murderer. He committed one of the most terrible atrocities that Europe seen in years. Honestly. There is really no need to agonize over 15000 pages of his insane ideology to know that his act is appalling! In giving the space to his fascist & xenophobic we are actually are doing what the guy dreamed about – giving him a platform from which everyone can hear his hatred talk.

I am also appalled by the way in which his anti- Islamic and racist views are commented as a sign of ‘neutral’ explanation of his mass murder without a sign of devastating critique they deserve! As if he was touching into a taboo problem that nobody dares to discuss, but everybody tends to agree in secret.
Portraying him as the fucking anti – Islam crusader without open criticism actually justifies his cause!
Makes his cause relevant in the social and European context. Which is bloody not true.

Because his voice is NOT of Europeans worried that there are too many immigrants. His act is NOT a sign that multicultural society supposedly does not work. It is NOT about anti – ISLAM feelings across Europe and NOT about state of European democracy.

His act IS a terribly crime against humanity. And this man lost the right to be treated a human being. And this is what I would love to read in media.

Instead, I will be reading in the Observer book review in 2015 that his diaries written from his cell are bestseller in number of European markets.

Tuesday, 26 July 2011

Ho Chi Minh never dies

Proud to be VietnameseIn case you still do not remeber this 'nice' manPower show - offHo Chi Minh Mausolem - Hanoiin front of Ho mausoleum - HanoiScenki z życia codziennego| happy nation in every day life
Uncle Ho in actionHo in HanoiJourney in time ... back in 70 ties, HanoiA guard at Museum of Vietnamese Revolution. Picture from 2011 or was it back to 1970?'How we defeated Americans museum'How we defeated French
P1020976Pretty streetRoyal Palace? Nope, Parti Communista - SaigonPeace lovers! Bien sur! God, please save me from all of them:-)

Ho Chi Minh never dies, a set on Flickr.
Ho Chi Ming and official communist ideology (excuse the free market) remain very much alive ... at least in urban landscape, not sure about the hearts of Vietnamese.

Thursday, 7 July 2011

If Vietnamese comerades could dump Ho in economy and keep him in vivid memory they might as well hire a spin doctor to pimp up their propaganda


No wonder why Ho Chi Minh is treated as national hero in Vietnam and supposingly called Uncle Ho by Vietnamese. After all he was a man that brought back dignity and pride to the country troubled for long by foreign powers; starting from French and finishing with Americans. Perhaps great mausoleum in Hanoi is a bit over the top and his museum in every city a slight extravagance, but ok, we've been there, I can understand. What I quite cannot get is why the communist propaganda in vietnam is so out of date! Hello comerades, you opened-up your economy, time to employ a proper spin doctor!

Travelling through Vietnam feels a bit like going back to the old postcards from my childhood's communist past. They would all which depict the idillic images of the fast developing country; new accoplishments of socialist architecture, happy families enjoying their first washing machine and overenthusiastic workers building a better future. All in faded colours- yellows, pistachio greens and faint pinks like the colour of this artificial juice available only in plastic transparent bags- sticky, sweet and silly. So if you miss the communist propaganda or want to experience it- come to Vietnam and enjoy before capitalism paints everything in 3D. The thing is that, while Vietnam in every aspect emerges as incredibly modern country - the communist party's old-school propaganda looks incerdibly odd and bizzare and so much out of fashion! On every street in every corner we see all the greatest hits of the communist standard; plackards of Ho,posters of happy mothers with children in arms looking into bright horizon, workers woving new factories and stickers celebrating anniversary of cummunist party. Every major street is decorated like for the rally with slogans glorifying progress, Vietnam and socialism ... all this in the landscape of the short-cut taking and rapidly growing capitalism. With running little vietnamese girls and boys looking like viet cong comerades.

And as much as it looks really impressive, one have to ask: Is this for real, like real real in which they think that their people think what they want them to think? Gosh, it is a rather sad reminder of how communist parties always treat own people like dumb idiots! People are not this blody stupid! ( even though we saw earlier today in Dalat city a "demonstration' of support to the regime, surely "spontanious" cause obviously people tend to rally at 6.30AM out of free will just to show how much they love Mr. President). So what is going on? Perhaps the communist guys in power are completely detached from reality and just hope that their people will believe this shit about bright communist future. But how can it be, if they opened up a free market economy not on their backyard, but at their front door- so, they must have some links to reality. Therefore, i modestly suggest that if they are cynical enough to reject Ho in economy while keep him in vivid memory, they might be cynical enough to hire a proper spin doctor that would pimp-up their outdated propaganda to "yes we can" standard.

Sunday, 3 July 2011

Hanoi: Welcome to Warsaw of the Far East


Lonely Planet writes about Hanoi in terms of being 'the great dame of Far East', that confirms the idea of "Orient" as seducive, mysterious and tempting (loving the 'oriental' Lonely Planet language). Can't really find 'oriental charm' (whatever it means. Instead, what I see, is incredibly fast, mid range Asian city with welcoming people (eager to earn money, also on us ) that you can visit, but you can as well skip all together.

I cannot resist comparisons to Warsaw. It has never been a metropoly. It has some intersting mixture of colonial and chineese - influenced architecture, covered with communist monumentalism, but it's far away from Hong Kong or Macau in its 'colonial' style and far far away from Moscow in its 'communist' chic. Just like Warsaw - mid range European city, that has some nice places, but lacks amazing uniqueness that would make it a place that is hard to leave and tempting to return.

But there is something about Vietnam, including Hanoi, that is incredibly touching and moving. Its history. History that becomes meanigful once you are here. The history of Vietnamese nation is an over -2000 thousand years old story of fight against oppression and bad fortunes - against Chineese, French, Americans. And famine and plagues. Only in in last 60 years Vietnam lost twice its tenth of the population - first time, after WWII when over 10% of people died out of famine. Later, during American war wgen alomost 10 millions died or were injured... It is really impressive in how, few decades after the world most horrible atriocities, this country rise in pride and develops fast.

With no glorification of martyrs. With glorigication of one person. Ho - as the men who brought independence and a men who brings pride until today.

Tuesday, 21 June 2011

Drunk, hopeless and compelling: A short guide to a collective suicide in a good style. Polish docs @ Open City Festival in London.


Watching Polish films with foreign public always makes me feel uneasy. I hate this weird fear of finding myself in the position of having to act as a translator of what might have been lost in (often beyond verbal) translation . I hate this terrible moment when somebody nods with politeness and I know that he/ she has no clue whatsoever of what I (or the film) are talking about.

Needless to say, the potential embarrassment is even bigger, when it’s about films that I have not seen. And that is the case with the Polish shorts we are bound to see. With bunch of friends, artsy London crowd and skeptical and slightly hangovered Tadek (this detail will prove important later on).

Just on a footnote, a night before five of my six friends leave the cinema during the Czech screening of the film called Cinema-therapy. Gunes, who almost made it till the end, told me later that she had stayed so long as did not want to leave me alone.

My slavic soul already cries.

Anyway, here we are, I take a deep breath ...

The first film, is called, The Forth Man and tells a story of a guy who works in a deep forest in Bieszczady (end of the world sort of place), works not really to make a living of his work, but to make a drinking.... (denaturat it was). Soon we realize that alcohol is important in forgetting and reliving what our character cannot deal with ... the story of the fourth man, his son .... (can’t say what happens cause this is a proper film review!) To this beautifully depressing setting arrives a black guy, a medicine student as we learn, who needs money to continue studies and .... obviously Bieszczady is the first to go ...

Tadek whispers to me, that if the next one will be about alcohol he will cut his vains...

The next one, Out of Reach tells a story of sisters from Ruda Slaska, abandoned by their mother at childhood and disenchanted by their ignorant father. In the desperate strive for warm and family they decide to find their mother hoping or wanting to hope that this time she will act like a proper mother ...

At which point I am searching in my bag for antidepressants ...

Third film, The Doghill, tells a story of shepherds in Tatry mountains, who, surrounded by nature in its full sexual exposure with constantly copulating sheeps, dogs and horny cows, talk about their women who remain down in the valley ... yet, there are some existential forces that prevent them from getting down to see their wives and overcome own loneliness .

At this point I promise to my friends (who are - surprisingly- still around) that the last film owill surely be joyful and fun. I completely do not believe in what I am saying.

Fourth film, Honeymoon starts at a marriage ceremony (this is a good sign, gloria, I think). The place looks doggy and the braid’s dress cheap, but there are some signs of happiness. The joy does not last long as we soon realize that we are in the prison and soon after the ceremony the happy couple splits, the wife, back to her cell, the husband back to the Polish ‘normal life’ which appears to be driving him inevitably to pathology with sea of hopelessness, bureaucracy and vodka around

All of the films are actually very good ones. It is just that they are terribly sad. Interesting also, how from London perspective they all look actually quite similar. There is this overriding sense of melancholy in them. Life is an existential struggle and hope does not come easy. And there are characters that live the life as it is, that face the conflicts, do bad things (mostly alcohol related) and struggle. And somehow the seem to be grand in their own humiliation. And the dark sense of humor that exposes the everlasting pessimism, where vodka is the only cure.

These are not the films to enjoy. They tell local and at times provincial stores. In a sense I cannot find many more examples that would be a harsher opposition to British popular culture with the ‘life can only get better’ taste. Even their poetics and style is damn difficult and demanding for the non Slavic public. Yet, they are surprisingly universal and compelling

We leave the cinema and 60 minutes after we still talk about images what we had seen. Gosh, Poles are painful! Sometimes one needs painful.